19 sty 2016

Gra w szachy z Muzeum Narodowego w Poznaniu | Arcydzieła sztuki w Polsce


Znałam ten obraz z Muzeum Narodowego w Poznaniu. Trudno byłoby go nie znać. Uważany jest za jeden z najlepszych obrazów kobiety- malarki, Sofonisby Anguissoli. Bardzo ucieszyłam się, gdy  zobaczyłam to płótno na wystawie w brukselskim Bozar. Obraz włączony jest do wystawy dotyczącej związków imperium osmańskiego z europejską sztuką renesansu. W tym wypadku, na XVI wiecznym obrazie, o takich związkach świadczyć ma orientalny dywan na stole, przy którym trzy dziewczynki rozgrywają partię szachów.

Dodanie tego obrazu do wystawy w brukselskim Bozar było w sumie chyba tylko pretekstem. I dobrze, bo to zawsze kuratorski gest, który przypomina, że w zbiorach polskich są dzieła przynależne i ważne dla europejskich nurtów w sztuce. Dzieła wspaniałe i niekiedy słabo znane.

To nie orientalny dywan jest przecież tematem tego obrazu. A więcej o związkach renesansu ze sztuką imperium osmańskiego trudno tu wykrzesać.

Trzy dziewczynki przedstawione są przy grze w szachy. Przypomina mi ten motyw dziecinne zabawy, gdy z siostrą i kuzynkami grałyśmy w dzieciństwie w karty czy warcaby. Zajęcie na deszczowe, wakacyjne dni. Najmłodsza z nas padała zazwyczaj ofiarą starszych, które knuły spiski. Na przykład podglądając układ kart w ustawionym za najmłodszą lustrze. Bez mrugnięcia okiem ogrywały zadziwioną, łatwowierną przeciwniczkę.
Dla dorosłych takie zmowy byłyby łatwe do rozpoznania. Ale przy dziecięcej naiwności te spektakularne trafienia i idące za nimi wygrane stanowiły niezrozumiały, magiczny spektakl. Jak cyrkowa sztuczka, po której najmłodsza z grających wychodziła przegrana, ale rozpromieniona, z płonącymi z wrażenia policzkami.

Sióstr Anguissola było sześć. Sofonisba, Elena, Lucja, Europa, Minerva i Anna Maria. Pięć z nich zajmowało się malarstwem. Lucja, ta spoglądająca z obrazu na widza, niestety zmarła młodo. Elena porzuciła malarstwo, zostając zakonnicą. Europa i Anna Maria także zrezygnowały z malowania po wyjściu za mąż. Ale to podobno Sofonisba i Lucja były najzdolniejsze.I to Sofonisba trafiła na królewski dwór w Hiszpanii, malując na dworze w Madrycie portrety Habsburgów. Stała się jedną z najbardziej znanych malarek w historii.  Doceniał ją nawet Michał Anioł.

Ten obraz powstał około 1555 roku. Trzy siostry siedzą przy stole.  Wszystkie dostojnie ubrane. Atłasy. Jedwabie. Brokaty. Zdobione opaski na głowach. Być może szachy są tu tylko elementem scenografii, w której najstarsza Sofonisba sportretowała siostry. Powstał rodzinny portret, który podobno wisiał później w domu malarek w Cremonie. Pamiętał o tym Vasari, którego malarstwo Sofonisby zachwycało.

Rozpoznanie postci budziło wątpliwość. Przypuszczano na przykład, że jedna z dziewczynek to sama Sofonisba. Świadczą o tym zapiski zgromadzone w archiwach Libri Veritatits rodziny Raczyńskich, właściciela obrazu.

Współcześnie przyjęło się jednak, że przy stole siedzą Lucja, Minerva i Europa. Nota bene, Sofonisbę można zobaczyć na innym obrazie w zbiorach polskich: autoportrecie w Muzeum w Łancucie. To autoportret w pracy- malarka stoi przy sztlugach, na wsporniku farby, w dłoni pędzel, a w tle malowana Madonna z Dzieciątkiem. Niektórzy chcieli w tym obrazie widzieć nawiązanie do tęsknot Sofonisby do macierzyństwa. Możliwe, że to było jedyne jej niespełnienie.

Gdy malowała portret sióstr, miała zaledwie 23 lata, a za sobą pobyt w Rzymie i zdobyte uznanie Michała Anioła. Jej talent był już potwierdzony.

Na obrazie pewna swego ruchu Lucja spogląda na widza. Jednocześnie strąca właśnie z planszy pionki Minerwy, drugą dłonią przestawiając jedną z figur. Szach mat, z figlarną miną.
Ale to w tym wypadku tylko teatralne zagranie. Gra chyba raczej jest udawana. Ci którzy znają się na szachach twierdzą, że nawet plansza nie jest prawidłowo rozłożona.

W tych dziewczynkach są trzy światy. Lucja jest najstarsza z tego grona. Pewna siebie. Na polu szachowym rządzi. Świadczy o tym nawet ten gest dłoni, którymi obejmuje całe pole gry. Kto czytał Dzieci z Bullerbyn, wie jakie rozgrywki stosują starsze dzieci wobec młodszych. W XVI wieku chyba nie było inaczej. Minerwa jest zadziwiona. Najmłodsza Europa - roześmiana.

Lekcja gry. Lekcja psot. Popołudnie sióstr. Przykład portretowej maestrii młodej malarki.

Spojrzenia tworzą intymny krąg. Minerwa patrzy na Lucję. Europa na Minerwę. A Lucja do tego kręgu włącza jeszcze Sofonisbę stojącą przecież po drugiej stronie płótna i zza sztalug dokumentująca tę scenę. Opiekunka spoglądająca z brzegu kadru tylko dodaje tej teatralności.

Jeśli w tym obrazie chodzi o grę, to niekoniecznie jest to gra w szachy.

Raczej subtelna gra między dziewczynkami. Siostrzane relacje rozegrane w klimacie zabawy, podczas wspólnej chwili spędzonej w cieniu rozłożystego dębu, zza którego wyłania się zamglony pejzaż Lombardii. To fascynująca opowieść o trzech siostrach Sofonisby, na wspaniałym obrazie z poznańskich zbiorów. Arcydzieło powstałe u zarania długiej malarskiej kariery.

Sofonisba Anguissola, Gra w szachy, 1555
Muzeum Narodowe w Poznaniu

Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

Wiosna Wojciecha Weissa, wiosna wszędzie!


Nie bez powodu malarze młodopolscy widzieli w rozbuchanej wiośnie potężny, zmysłowy potencjał. Najpierw malowali przedłużające się przednówki, potem czas wiosennego i letniego rozkwitu. Ale krótkotrwały czas wczesnego, wiosennego wybuchu raczej w obrazach pomijano. Może wyjątkiem jest „Wiosna” Weissa.


Zazwyczaj kiedy piszę – zaczyna się to od obrazu. Od malarskiej inspiracji, która rozszerza się na postrzeganie świata. Bo tym są dla mnie obrazy. Zwierciadłem, w którym można przeglądać się także sobie i rzeczywistości.

Tym razem jednak jest inaczej. Zaczęło się od wiosny, która w tym roku tak spektakularnie się rozpoczęła. Potem dopiero pomyślałam o kilku obrazach Wojciecha Weissa. Malarza, który chyba najdobitniej pokazywał początek i koniec. Wiosnę i zmierzch. Witalność i nostalgię.

Wiosna. Wszystko tak pięknie rozkwita. Najpierw spod surowej, otępiałej ziemi wyłoniły się wszystkie ździebełka. Przebiły przez warstwę szarości, przez powłokę zastałego kurzu, pokruszonych liści, ususzonych traw. Jasnym prawem natury, idą do góry.

Potem nastały te wszystkie listki i listeczki o barwie bladej zieleni. Gałązki i gałązeczki w ambitnym wzroście. W końcu na ich "opuszkach" pojawiły się białe kwiatki, delikatne płatki.

W koronach drzew lśnią niebieskie, bezchmurne prześwity. Pączki rozsupłują się, listki otwierają, wici pną do góry.
Zielone, roślinne pędy nabierają kształtu, a przyroda - nabiera śmiałości. Jak pisał Schulz- cicho ekspodują strąki.

Cudowna wiosna, z tym swoim animuszem. Bezkompromisowo przejmuje terytorium. Pełna euforii bierze władzę nad naszym kawałkiem ziemi.

Od pewnego momentu idzie na skróty, aż wszystko rozbuja się pełną zielenią.

Ależ to intensywne! Agresywne przejęcie. Wiosenna anarchia, w której zwycięża młodość i siła!
W każdej chwili, w każdej sekundzie na krawędziach tego, co widzialne, każde ździebełko trawy wyciąga z ziemi witalne soki. Nawet spomiędzy płyt chodników powyrastały silne  pędy, które pną się śmiało ku słońcu.

Tak, przyroda przejmuje ludzki habitat.

Wczoraj wieczorem obok estakad Mostu Poniatowskiego widziałam jeża. Kilka dni temu przy trasie szybkiego ruchu przyczaiły się zające. Przebiegł lis, zostawiając w blasku reflektorów rudą poświatę. Mrówki – są wszędzie. Przejmują wszystkie cukiernice w obrębie uchylonych okien i nieśmiało otwieranych tarasów.

Pisać o wiośnie z datą ustawową, w połowie marca byłoby przedwcześnie. To był przednówek. Wszystkie witalne siły tkwiły jeszcze przyczajone przed nagłą eksplozją, która poprzedzały ciche, spokojne, słoneczne dni. Teraz przemiany ukazują się na naszych oczach.

Za chwilę ten intensywny spektakl się skończy. Bladość przyrody zaraz nasyci się chlorofilem i stanie buzującą zielenią. Pastelowe barwy zmienią w paletę gęstą, intensywną.

Ogrodnicy będą próbować podporządkować rozrastający się w ogródkach i na skwerach busz. W przyrodzie nie ma próżni. Natychmiast zostaje ona wypełniona anarchiczną puszczą amazońską, która w naszej szerokości geograficznej przybiera formę gąszczu traw i chwastów, samosiejek, które zanim ujawnią się na górze, zdążą wpuścić w dół mocne rusztowanie. Choć wyglądają tak krucho, zbudują po cichu siatkę korzeni, która prawie nierozerwalnie połączy je z ziemią. Wie o tym ten, kto próbował wyrwać z ziemi młodziutki i rachityczny, zaledwie wyrosły nad ziemię pęd klonu.

Nie bez powodu malarze młodopolscy widzieli w rozbuchanej wiośnie potężny, zmysłowy potencjał. Najpierw malowali przedłużające się przednówki, potem czas wiosennego i letniego rozkwitu. Ale krótkotrwały czas wczesnego, wiosennego wybuchu raczej w obrazach pomijano.

Może wyjątkiem jest powstała pod koniec XIX stulecia „Wiosna” Wojciecha Weissa. To wiosna wzmagającej się zieleni. W fazie solidnego wzrostu. Weiss chyba najlepiej oddaje tę „pędrakowatość”. Nabieranie formy. Przepoczwarzanie się ku dorosłości. W przyrodzie i w tym wypadku - w małym człowieku. A w tle – historia się rozwija – w postaciach biegnącej menady i fauna.

Wiosna w pełni natomiast ukaże się u Weissa w  obrazie „Maki” z początku XX wieku. Triumfująca i wszechmocna. Jak scenografia, do której dopasowują się aktorzy.

To obrazy niepokojące i piękne. Obrazy o zmianach, obrazy o czasie. O witalnej i nieprzemijającej mocy natury.

Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

Nike z Samotraki



Uskrzydlona, marmurowa piękność. Nie znamy jej twarzy. Nawet jej wiek jest tajemnicą. Katalogi Luwru podają jej czas powstania bez precyzji, gdzieś w przestrzeni hellenizmu między  III i I stuleciem p.n.e. To jedna z najwspanialszych rzeźb jakie kiedykolwiek powstały. Wyobrażam sobie, co mogli czuć XIX wieczni odkrywcy, gdy znajdowali fragmenty przepięknie opracowanego marmuru. Ale także, co musieli czuć ci, z których inicjatywy powstała przed ponad dwoma tysiącami lat.

Mierzy, bagatela, ponad dwa metry.
Jej wysokość Nike z Samotraki.

Unosi się lekko, lecz jakby stawiając opór powietrzu w paryskim muzeum. Tu to powietrze jest nieruchome, inaczej niż pewnie na maleńkiej Samotrace, gdzie Nike stała na wzgórzu na wyrzeźbionym, kamiennym dziobie okrętu. Jej sylweta mogła się odbijać w wodzie wybudowanego dla niej basenu. Antyczny site specific. Dzieło wpisane w konkretny kontekst. Ustawione wśród kamieni i drzewek oliwnych.
Wystawione na palące słońce, w obłędnym szumie cykad.

Miejsce w jakim wystawia ją Luwr budzi we mnie cichy opór. Co prawda te schody są reprezentacyjne, a widzowie po raz pierwszy spojrzą najpewniej z dołu, co potęguje wrażenie. Jest w ustawieniu tej wznoszącej się ku górze postaci jakaś logika, ale zawsze czuję, że Nike w tym miejscu jest jak w jakimś antyszambrze, przedsionku, poczekalni. Jak wiele zabytków na emigracji, z dala od miejsca, do którego przynależała. W tym wypadku maleńkiej wyspy,  Samotraki, gdzie najpewniej była wotum od mieszkańców Rodos za morskie zwycięstwo nad Persami.

Kiedyś była fizyczną emanacją potężnej wiary. Stanowiła bardziej świadectwo ducha, niż materii. Stawiała znak równości między dobrem i pięknem.

Dziś Nike jest zredukowana do ciała.

Bardzo pięknego. Zmysłowego. Idealnego. Promieniującego siłą.
Świadczy o cierpliwości i talencie rodyjskiego rzeźbiarza, który chciał, by marmur stał się delikatny jak jedwab. O artystycznych wyżynach tej wizji świadczy to, że nawet pozbawiona twarzy, bez rąk, z ukruszonym skrzydłem, tak mocno ukazuje piękno i doskonałość.

Jest owiana morską bryzą. Wyprostowana i dumna.
Ludzie morza, ci którzy żeglowali wiedzą, jak to jest, gdy ciało pokryte jest słoną osnową. Po tym jak poruszana wiatrem łódź przecinała fale, w słońcu i w sztormie.

Antyczna piękność, miss mokrego chitonu.
Uskrzydlona Wiktoria z wód Morza Śródziemnego.
Kiedyś była najpewniej świadectwem zwycięstwa demokracji nad despotami.

W tym roku płynęłam łodzią przez egejskie wody Dodekanezu.  Marząc, byśmy kiedyś znów, myśląc o tym morzu, mieli ten sam entuzjazm, który kazał Rodejczykom stworzyć tak zachwycające dzieło w podziękowaniu za wywalczoną nadzieję na pokój.


Justyna Napiórkowska