29 paź 2013

Jacek Malczewski. Krótko o sztuce



Kilka dni temu na warszawskiej aukcji padł rekord na autoportret Jacka Malczewskiego. Z obrazu spogląda poważny artysta. Ubrany teatralnie. W królewskich purpurach. Patrzy z góry, jak ze sceny. Świadomy swojego geniuszu. Pewien swojej wyjątkowej roli. Dumny i poważny. Artysta czasów, gdy sztuki nie uważano za żart i igraszkę. 

Przejeżdżałam akurat tego dnia przez Wielgie, maleńką miejscowość nad doliną pobliskiej Iłżanki. Piękne okolice. Jesień tam wyjątkowo złota. Teren jest lekko pofalowany. Na pagórkach - laski, wśród lasków- rozrzucone domostwa. Szpaler drzew na lekko falującym horyzoncie. 
Niedaleko - Ciepielów, Gardzienice. Ale samo Wielgie jest daleko od szosy, teraz i wtedy, gdy po tych polach i nad tymi stawami biegał kilkunastoletni Jacek Malczewski. 

To tam młodziutki Jacek spędzał wakacje u przyjaciela rodziny Adolfa Dygasińskiego. Pod jego opieką uczył się szacunku do przyrody. Podobno prywatny preceptor pokazywał mu w przydomowym ptaszniku różne gatunki ptaków. Uczył rozpoznawać rośliny. Pokazywał jak patrzeć na przyrodę. 
 

I przyroda pozostała bardzo obecna w obrazach Malczewskiego. Choćby w dyskretnej, ale tajemniczej postaci.Jak kwiat ostu w dłoni artysty na autoportrecie z aukcji. Albo w pejzażach. Jeśli kiedyś będziecie przejeżdżać przez te okolice, widoki mogą Wam się wydać znajome. Widzieliście je już gdzieś: w tle obrazów, "Zatrutej studni" czy "Idź do strumienia"! 
 
Jacek Malczewski, Autoportret z ostem
Jacek Malczewski, Zatruta studnia IV 
 
Justyna Napiorkowska, historyk sztuki i europeista, prowadzi Galerię Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej w Warszawie, Poznaniu i Brukseli, autorka "O sztuce", Bloga Roku 2010 w dziedzinie Kultury. 

9 paź 2013

Impresja, wschód słońca. Krótko o sztuce.


O mglistym poranku przypominam krótką historię pewnego obrazu. 

Początkowo miał nosić tytuł "Marine". Przedstawiał widok z okna hotelu Amiraute na port w Hawrze. Jego autor, 34-letni Claude Monet, odwiedził właśnie z żoną i synem normandzkie miasto swojego dzieciństwa. Malarz odniósł się do chwilowości i wrażenia, sugerując- nolens volens- nazwę ruchu, który właśnie się narodził. Kilka łodzi, ciemne sylwetki rybaków, portowe zabudowania w tle. Na płótnie wyraźny ślad pędzla. Temat, tak zwykły i codzienny. Światło- oddające wrażenie i zmienność. Szkicowość, tak inna niż we wcześniejszych obrazach.

Monet musiał po prostu wyjrzeć przez okno. Ten jeden widok odmienił całą jego wizję malarską. Ten obraz, pokazany na wystawie w paryskim atelier Nadara w 1874 roku to oficjalnie "flagowe" dzieło impresjonizmu.

"Impresja, wschód słońca"'-"Impression, soleil levant", 1872 ( lub 1873), Musée Marmottan w Paryżu.

PS W tym miejscu, może jeszcze dzisiaj powstanie dłuższy tekst...

Justyna Napiórkowska,www.osztuce.blogspot.com
www.napiorkowska.pl

4 paź 2013

Tratwa Meduzy u brzegów Lampeduzy


Wybrzeże Lampeduzy od strony morza może wyglądać jak raj. Przepiękna wyspa położona na Morzu Śródziemnym, gdzieś między Sycylią a Tunezją. Otoczona wiankiem skalistych wybrzeży. Bramy raju, między turkusem morza i złotem piasku.

Tak mogą ja widzieć pasażerowie przeludnionych łodzi płynących z południa. Żeby się tu dostać z jądra ciemności, z Afryki, trzeba opłacić bilet, jeden z najdroższych za rejs w podłych warunkach: kilkanaście tysięcy dolarów. Bilet bez żadnych gwarancji, podszyty nadzieją, podszyty determinacją. A lepszy świat szybko okazuje się ułudą. Raj ziemski nie wpuszcza wszystkich, którzy chcą się do niego dostać.


Gdy czytałam informacje o kolejnym statku, który zatonął u wybrzeży Lampeduzy, przypomniała mi się znana z pewnego obrazu historia sprzed dwustu lat. Wtedy, gdy tratwa Meduzy uratowała grupę rozbitków.  5 lipca 1816 roku, gdzieś w pobliżu dzisiejszej Mauretanii zatonął statek. 147 osób zdołało uchronić się na tratwie. Ten ratunek, to wyjście z opresji było jednak dopiero początkiem ich udręki. Długich dni dryfowania, w palącym słońcu, w odwodnieniu, w głodzie. W gęstniejącym strachu, skrajnym wycieńczeniu, rosnącej beznadziei.

Świat wówczas musiał dłużej żyć tymi drastycznymi opisami przypadków kanibalizmu na tratwie, bezwzględnej walki o przetrwanie. Sytuacji, w której całe cywilizacyjne nadzieje, wiara w humanistyczne wartości poszły na dno, po walce z głodem, w chęci przetrwania, w walce o życie. To ta historia do tego stopnia poruszyła francuskiego romantyka, Theodora Gericault, że namalował swoje arcydzieło.
 
Dzisiaj, kiedy stajemy naprzeciw niego w Luwrze, trudno wyobrazić sobie emocje, które musiały najpierw zrodzić to dzieło, a potem poruszać zbulwersowaną publicznością. Przecież w obrazie Gericault tak dużo jest prawdziwej tragedii, tak dużo rzeczywistego dramatu.

A jednak na masywnych ścianach Luwru  udaje się patrzeć na niego tylko jak na dzieło sztuki, na rozbłysk malarskiego geniuszu 27-letniego artysty, na wizualny manifest nadchodzącego romantyzmu. Ramy muzealne odbierają historyczny kontekst. Moment, gdy wobec tragicznych wydarzeń utracono złudzenia o dobrej i poczciwej ludzkiej naturze, bo liczyło się przetrwanie. Takich tratw Meduzy w historii było wiele. Na przykład w II Wojnie Światowej, gdy czasem ocalić czyjeś życie znaczyło utracić swoje.

Jakiś czas temu pływałam po morzach i po przeżyciu zwykłej burzy wiem czym może być morski żywioł. Wiem co można poczuć po sztormowej nocy widząc brzeg, nawet jeśli płynie się cudowną łodzią o genialnej wyporności, w komforcie kapoków, w poczuciu rekreacyjnego, śródziemnomorskiego rejsu. Nie mogę sobie wyobrazić strachu i desperacji, które musza panować na tych bezimiennych statkach wiozących afrykańskich uciekinierów. Nie mogę sobie wyobrazić mafijnych struktur, które porządkują podziemie organizacyjne rejsu. Nie mogę przejść do porządku dziennego nad tym, że te rzeczy rozgrywają się w sercu kontynentu, w XXI wieku, na oczach świata. Że możemy sobie jedynie posypać głowę popiołem, mówiąc "vergogna", wstyd, ja papież Franciszek. Oczywiście nie znam rozwiązania, podobnie jak cała Europa. Może chociaż róbmy to co w naszej mocy, na przykład pomóżmy budować studnie, pomóżmy dzieciom trafiać do szkół?

Podobno na cmentarzu na tej maleńkiej Lampeduzie ( żyje tam raptem 6000 osób....) umieszczane są tabliczki z datami kolejnych utonięć łodzi, statków, stateczków, barek, wszystkiego czym ludzie z południa próbują dobić do brzegów na północy. Tabliczki jako jedyny znak pamięci, porzucenie obojętności, choć to zbyt mało i to zbyt późno.

PS Lampeduza, maleńki przyczółek Europy musi w dużej mierze na siebie brać, to co dotyczy całego kontynentu. Przyjmowanie setek imigrantów, z którymi nikt nie wie, co zrobić. Dlatego pojawiła się właśnie niezwykła idea, stawiająca Lampeduzę jako kandydata do Pokojowej Nagrody Nobla.

Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

1 paź 2013

Wiślica


Wiślica. Byłam tam jakiś miesiąc temu. Chciałam potem szybko usiąść do komputera i na gorąco napisać, zwłaszcza, że obiecałam wówczas komuś, że o Wiślicy właśnie pisać będę. Bardzo dziękuję, tamtejszy Rozmówco, za bardzo ciekawą  wówczas rozmowę. Bardzo przepraszam za opóźnienie.
Jeśli mój blog może przyczynić się, że w sezonie choć garstka osób do Wiślicy trafi- to oto zaproszenie.

Może będzie przesadą, jeśli powiem, że do Wiślicy trudno dojechać. Mieści się w samym centrum Polski, w miejscu, gdzie krajobraz przypomina obrus bożonarodzeniowy, pod którym jest sianko. Niby równinnie, a jednak ziemia się marszczy, malowniczo snuje, krajobraz faluje. W bliskim sąsiedztwie Wiślicy pejzaż jest naprawdę wyjątkowy. Dojechać tam można drożynką, którą unijne gwiazdki aktualnie tuningują na równą, gładką i europejską. Droga jest jak wstążka rzucona na pola, płynie malowniczymi zakolami. W pewnym momencie w dalekim tle pojawia się czerwień kolegiaty. Jeśli twórcy francuskiego gotyku wierzyli, że osiągnęli smukłość, to naiwną tę wiarę zawdzięczają nieobecności w Wiślicy. Może przesadzam, ale kolegiata w Wiślicy ma w sobie coś tak czystego, tak subtelnie pnącego się do góry, gdy stoi się pod jej murami, to kamienne ściany wydaja się podpierać nieboskłon. A może to tylko moje wrażenie, wynik euforii, że znalazłam się w miejscu, do którego wcześniej tak wiele razy się wybierałam?


W centrum miejscowości jest plac, akurat rozkopany przez trwające prace. Dla mnie to jak archeologiczna ciekawostka. Zaglądam w dół, gdzie dzielni inżynierowie układają nowy labirynt rur. Może uda się zobaczyć fragment romańskiego miasta? Bo współczesna Wiślica zbudowana jest na fundamentach tej pierwotnej, romańskiej. A pod spodem jeszcze inne skamieliny, świadectwo świętokrzyskiego morza, które szumiało tu przed milionami lat.

Kiedyś Wiślica była ważnym miastem. Dziś jest trudna do zdefiniowania, ale z pewnością już nie tu krzyżują się najważniejsze szlaki. Jednak własnie to lubię - poczucie minionej chwały, które sprawia, że wiślickie zabytki są jak wybitna śpiewaczka operowa w opustoszałym teatrze. Zgasili już światło, a ona stoi i czeka.


Historia mówi krótko: zachowana do dziś kolegiata była trzecią budowlą w tym miejscu, ufundowaną przez Kazimierza Wielkiego w ramach pokutnej serii baryczkowskiej. Cegła na cegle, kamień na kamieniu za krakowskie zabójstwo na Marcinie Baryczko. Jego utracone życie stało się kamieniem węgielnym kilkunastu budowli z fundacji Kazimierza. Była zbrodnia, jest ekspiacja. A więc to kościół z wątkiem obyczajowo-kryminalnym. I mimo wieków- sprawa jawi się jako poważna. Jedno przewodnikowe zdanie to za mało. Ciekawe, czy król odczuwał prawdziwe wyrzuty sumienia, czy tylko polityczne siły kazały mu wykonywać pokutne gesty? Macchiavelli nie zakładał szczególnie wrażliwej natury władców, pod tym względem chyba niewiele się zmienia.

W kolagiacie jeszcze cudowne polichromie. Rzecz dla dość ambitnych, bo przedstawienia zachowane są cząstkowo. Wśród nich- cudowna scena wjazdu Chrystusa do Jerozolimy. Te zapamiętałam. A w prezbiterium- uśmiechnięta Madonna, nazywana Madonną Łokietkową. Jeśli widzieliście kiedyś uśmiechnięte anioły z gotyckiej katedry w Reims, to ta Madonna ma podobny wyraz twarzy, ale jest raczej romańsko solidna, niż gotycko powabna.

Obok kolegiaty - dom Długosza. Miejsce, gdzie kształcili się królewscy potomkowie. W murze kolegiaty- piękna płyta fundacyjna, na której król zgodnie z wymogami PR epoki kazał się zilustrować w scenie darowania kościoła Marii, Matce Bożej. Cudowna. W końcu w Polsce tak niewiele zachowało się obiektów tej klasy. Nawet tu, kościół w dużej mierze jest rekonstrukcją, po tym , gdy zniszczyły go armaty I Wojny Światowej.

Rynek wiślicki jest spokojny i cichy. Pusty. Otwarty jeden bar, trochę jak relikt przeszłości. W powietrzu zawieszony zapach peerelu, ale jest sentymentalnie. Dla mnie szklanka buskowianki i w drogę.

W Wiślicy nie udało mi się zobaczyć słynnych płyt wiślickich, potężnych bloków kamiennych w wyrytymi postaciami orantów. Ale wrócę. I Wy też się wybierzcie.

Justyna Napiórkowska
 www.osztuce.blogspot.com

Jesiennie

Drodzy Czytelnicy,

chcę wyjaśnić w kilku słowach moją nieobecność na blogu. A stała się to nieobecność znacząca, dość powiedzieć, że nawet zapomniałam hasła do logowania...

Chwilowo zaabsorbowały mnie inne tematy. Jest to też czas oglądania, zbierania myśli, zbierania inspiracji. Swoją drogą- jesień- mój ulubiony czas w roku. Lubię złoto na trotuarach, lubię to lekkie niezdecydowanie pogody, lubię kosze owoców w ogrodzie, lubię wiatr, lubię szelest liści.

Przy tym- jest dośc pracowicie. Kiedy tylko pyły opadną, a ja dogonię myśli- napiszę tu o tym, co zobaczyłam tego lata, a co zrobiło na mnie duże wrażenie. Powinna zatem pojawić się Wiślica, Bejsce, Kraków...Jeden przepiękny obraz z Warszawy. Inny z Brugii. Temat z Ostendy. Z Gdańska i  z Orońska. Z kilku innych miejsc. Zaczekacie?

Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, a w międzyczasie zapraszam do artissimo.pl !



Justyna Napiórkowska
www.osztuce.blogspot.com