26 gru 2012

Spis powszechny w Betlejem




Drugi dzień świąt. Przeglądam albumy w poszukiwaniu świątecznych scen. Obrazy Bożego Narodzenia są przepiękne. Wypełniają chyba większość przestrzeni dla tematów religijnych. Te wszystkie cudowne Madonny z Dzieciątkiem. Dzieciątko z granatem, z księgą, z jabłkiem i gruszką. Ikonograficzny alfabet. Pokłony pasterzy. Dary magów. Cudne żłobki, królewskie orszaki i jasna gwiazda na ciemnym niebie. Betlejem w wielu wersjach. Betlejem malarzy.

Najpierw zaglądam do atlasu. Potem oglądam różne fotografie. Z google map wybieram się na spacer po Betlejem, Anno Domini 2012. Tam gdzie się wszystko zaczęło. Tam, gdzie łagodne wzgórza pod Jerozolimą falują jak obrus przykrywający sianko na stole.

Większość scen Bożego Narodzenia wystawia wyobraźnię na próbę naiwności. Jak w kolędach, wersja lekko złagodzona. Oryginalna sytuacja ze świętych Łukasza i Mateusza przefiltrowana przez dziesiątki zdrobnień. Żłóbeczki, rąbeczki, usteczki i stajeneczki. I dobrze. Uwielbiam to. Niekiedy Dzieciątko malarze kładą w swoich kompozycjach prosto na ziemi, na kilku źdźbłach siana.  Konstrukcję szopki opierają na renesansowej kolumnie. Maryję i Józefa ubierają zgodnie z modą swoich czasów. W szatach aniołów rzeźbią wiatr.* Jak w Tryptyku Portinarich Hugo van der Goesa.
Niekiedy posypują pejzaż śniegiem. Niekiedy wokół rozsiewają bratki. W tle dodają równiny albo górzyste pejzaże. Zgodnie z franciszkańskimi wyobrażeniami, kierują w skalistych grotach wszystkie postaci, ludzi, zwierzęta i oczywiście wstążkę z komety, która przelecieć miała wtedy nad pustynią ku temu światełku promieniującemu ze żłobka,od Jezusa. Pasterze śpiewają, bydlęta klękają, cuda ogłaszają.

Niektóre kolędy podkolorowują chyba tę rzeczywistość  Przybieżeli do Betlejem pasterze- ta fraza  zakłada jakiś taneczny krok. A tymczasem wyobrażam sobie tych pasterzy raczej cicho i w strachu podchodzących do stajenki. Wyobrażam sobie raczej "wśród nocnej ciszy" niż "głos się rozchodzi". Jak chwilę, gdy można usłyszeć swój oddech, swoje bicie serca.

Wtedy gdy cudowna harmonia nastała tam, gdzie chwilę przedtem musiało być niezłe zamieszanie. Te słynne tłumy z gospodzie, ten legendarny chaos w całym miasteczku, do którego na osiołku przybył mąż z brzemienną żoną z Nazaretu. Nastąpiło cudowne rozwiązanie. Dzieciątko się narodziło. Niepewność zastąpiła pewność.





Bruegel był tym malarzem, który całą historię umieścił w perspektywie bardzo ludzkiej. Cesarz, nie wiemy dokładnie który, bo święty Łukasz mógł się pomylić, ogłasza spis ludności, dotyczący wszystkich. Rzym zinwentaryzuje swoje imperium, podwyższy podatki, wychwyci niezgodności.** Nikt, żadna rodzina, nawet Święta nie mogła być pominięta. Spisano wówczas 117000 osób. Wśród nich Marię i Józefa.

A więc administracyjny porządek ustawił Dzieje Zbawienia. Jak inaczej wyglądałaby ta historia, gdyby spisu nie było, a Jezus urodził się w domu stolarza? Bez całej tej dalekiej wędrówki, na osiołku, po kamienistych drogach... Z pewnością Józef, stolarski majster, legenda Nazaretu przygotowałby mu wygodną kolebeczkę. Maria pewnie wyszyłaby ubranka. A tymczasem- Jezus urodził się w podróży, w drodze, daleko od domu. Na zapleczu gospody, a może w jakiejś skalnej jamie. W mizernej, cichej. Piękny początek historii zbawienia!

A tymczasem u Bruegla jest jeszcze inaczej. Nie ma zapowiedzi żadnego cudu. Żadnej nadzwyczajności. Miasteczko, w którym ktoś bawi się na lodzie.Ktoś idzie, ktoś stoi. Ktoś pewnie żartuje, ktoś coś wykrzykuje. Ktoś coś zachwala. Dziesiątki postaci, tłum się tłoczy, życie się toczy. Psy, konie i bydlęta- wcale nie klękają. Żadna, nawet najdelikatniejsza aureola, najcieńsza złota linia nie odznacza cichych bohaterów tej sceny.

Znajoma z Betlejem opowiadała mi o swoim miasteczku. Pejzaż wypalony słońcem. Kamienista ziemia, wzgórza pokryte głazami, wśród głazów - białe owieczki. Tarasy na wzgórzach- ślad pracy  zapobiegliwych rolników, pochylających się od rana do wieczora na pasach tej nieżyznej ziemi.  Wysuszona trawa. Z najwyższych punktów  przy dobrej pogodzie można pewnie zobaczyć Morze Śródziemne. Może w dali widać Jerozolimę.

Dzisiaj Betlejem otoczone jest ośmiometrowym murem. Na nim graffiti i tagi. Zza muru dziś chyba nic nie widać. Miasteczko chyba chaotyczne, niejednorodne. Dla równowagi otoczone ciszą i łagodnością wzgórz.

Życie za ścianą w małym prowincjonalnym Betlejem toczy się pewnie powoli. W centrum świata odgrodzonym blokami betonu. W małym palestyńskim miasteczku, które zna swoją przeszłość, ale nie wyobraża sobie przyszłości. W miasteczku, w którym odmieniła się historia świata, ale administracyjnie od świata dziś odciętym.
Z mieszkańcami, podmiotami codziennych spisów, przy każdym przekroczeniu granicy w drodze do pracy. Na ziemi, z której wykiełkować miał pokój, a która wciąż raniona jest konfliktami. Przewrotne dzieje. Niezwykłe dzieje.



* Pożyczone od Gałczyńskiego
** Poprawcie mnie jeśli się mylę 


Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

22 gru 2012

Dzień po końcu świata


Dzień po końcu świata jest wyjątkowo piękny.

O poranku, przypadającym teraz dość późno, chwilę przed ósmą, na horyzoncie pojawia się cudowna łuna różowego światła. Śnieg jak u Juliana Fałata. Biel nigdy nie jest prawdziwą bielą. Dotknięta słońcem, złamana, ku sepii. W cieniu wykąpana jest w lekkim błękicie, z kroplą atramentu. Kanonicznie skrzypi. Mróz szczypie w policzki. Oplata dłonie, wiąże stopy. Każe przeskakiwać z nogi na nogę, udawać, że nie jest tak zimno! Drzewa nieruchome. Horyzonty dalekie, odkryte przez pozbawione liści drzewa.

Białe pejzaże, jak muzyczne obrazy Whistlera. Przyroda zastygła, wygaszona, w bezruchu.

Zapach choinki. Cudowny świerk, drzewko odrobinę nieregularne, ale piękne. Jeszcze nie ubrane. Na razie wyjęte prosto z lasu, podobno gdzieś z północy, pręży matowe, zielone gałązki

Zapach kawy, cynamonu, wanilii... Początki świątecznego gwaru. Zapracowanie, zabieganie, gorączka robienia wszystkiego, w ostatniej chwili. Zawsze zaczynam od myślenia, że to wszystko jest niekonieczne, ale potem szybko włączam się w ten rytm, jak neofita realizuję przedświąteczny program.   Włączam się w rytuały, które potem pozwolą rozejrzeć się wokół i stwierdzić, że w tych pozornie symbolicznych gestach wyraża się coś ważniejszego. Skrywa się za nimi wiara, nadzieja i miłość, światełko z Betlejem. Chwila, gdy odsuwamy od siebie codzienność, próbujemy wprowadzić inny standard. Zatrzymujemy się przy tym, czego zwykle nie dostrzegamy, a myśli są rozbiegane po kolei do wszystkich bliskich i dalszych osób. I to jest właśnie to dobro promieniujące z tego świątecznego zamętu. Uwielbiam takie chwile.

Życzę Wam cudownych, pełnych radości, pełnych piękna Świąt Bożego Narodzenia!



Justyna Napiórkowska


Julian Fałat, Śnieg, 1907, Muzeum Narodowe w Krakowie
foto: Justyna Napiórkowska 

18 gru 2012

O podróżach lotniczych


Podbrukselskie lotnisko Charleroi.
Docieram tu zazwyczaj po rytualnym maratonie. Zawsze w lekkim "niedoczasie". Z Mont des Arts ruchome schody wciągają mnie na moment pod powierzchnię miasta, w podziemia dworca centralnego. Przeskak po dwa ruchome schody, peron, pociąg- dowolny w kierunku dworca południowego, Gare du Midi. Torba na ramieniu ciąży, w środku laptop z oprzyrządowaniem, notatnik, dokumenty. Jest chłodno, ale robi się gorąco, poluzowanie szalika, płaszcz rozwiany, pociąg rusza, powietrze się porusza, tunele, światło w tunelu, szpaler budynków, graffiti na ścianach, znów tunel, świst i Gare do Midi.

Znów zeskok, szybciej niż rozsądek nakazuje, za 4 minuty odjeżdża mój autobus, następny za pół godziny, biegnę! Znów jestem "wpół-do-Justyny", jak to ktoś określił. Gare de Midi jest jednym z tych potężnych dworców, skrzyżowanie hali, architektura, która od razu zapewnia mi pełna dezorientację.

Dziesiątki osób idą w dziesiątki kierunków. Setki cyrkulujących atomów, niektóre z walizkami, inne z neseserami, walizeczkami, torebkami i torebeczkami. Megafony coś ogłaszają. Ludzie gdzieś podążąją. Wszystko według nieznanego porządku. Stąd pociąg do Londynu, stad do Paryża.
W prawo, w lewo? Gdziekolwiek, byle biec, nie stracić uzyskanego rozpędu. Monsieur, les navettes pour Charleroi, s`il vous plait? Pan z wózkiem widłowym mówi, żeby za nim, może nawet podwieźć. Jest, widzę światła mojego busa, zdążyłam, stoi, nie odjechał. Bonsoir, i już szeleści bilet, jestem w środku.
Razem z pasażerami kiwamy się równomiernie. Marokański kierowca wiezie nas łagodnie, ale na czas. Cierpliwie przebija się przez korek. Jedziemy autostradą. Nasz bus jak punkcik, ukoronowanie łańcuszka czerwonych świateł hamulcowych. Przed nami ten łańcuch ciągnie się po horyzont. Samochody suną jak przedmioty na taśmie produkcyjnej. Stop i start. Hamulec i gaz. Powoli i rytmicznie, do przodu co 3 metry. Potem korek się rozprasza, i następne światła przypominać będą choinkę- na tyle światła lotniska są fantazyjne i kolorowe.

Na lotnisku zestaw czynności, tych co zawsze, przepakowanie, skompaktowanie bagażu i myśli,buty z nóg, paski ze spodni, komputery otworzyć, rach-ciach, paszport i bilet w dłoń, śmiało do prześwietleń.

Ale nie tym razem. Nie wpuszczają. Wszystkich lecących do Warszawy cofają do hali. Jest ten dzień, który wypełnia statystyki linii lotniczych. Spóźnienie. Siedzę w Au pain Quotidien, noc rozpościera się coraz intensywniej, lotnisko powoli przechodzi w stan standby. Obsługa sklepów, urządzeń, ochrona, wszyscy na chwilę przed końcem przyspieszają, po to, żeby potem oddać się gestom bardzie opieszałym. Ktoś zaczyna zmywać podłogę. Ktoś opuszcza kraty w sklepie. Ktoś snuje się z mopem przez halę.W kolejnych barach, po kolei informują nas, że czas zamknięcia.To ten dzień, gdy dostaję pokutę za wszystkie korzyści z podróżowania.

Oczywiście z jednej strony nie lubię takich sytuacji, chciałabym już być w domu, ale z drugiej, w uporządkowanych planach podróżnych, w trasach, które regularnym pulsem rozchodzą się z wszystkich europejskich lotnisk do wszystkich pozostałych europejskich lotnisk, w liniach, które zaplatają równe pajęcze nici łączące się w siatkę połączeń, od Moskwy po Bilbao, tylko wtedy gdy nagle coś się spóźni, coś przesunie- zaczyna się prawdziwsza podróż.

Z tajemniczych lotniczych przyczyn przewieziono nas do Liege, na lotnisko oddalone o jakieś 80 kilometrów. Polecimy później, skądinąd. dokądinąd (?). Zamiast Charleroi - Liege. Zamiast Modlina - Chopin. Tym razem nie zdarzy mi się jakaś niebywała historia. Pożytkiem jest tylko zobaczenie ułamka Liege nocą.
I Warszawy w nocy, w śniegu!O czwartej rano!




Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com