29 lis 2012

Nowy Jork! Niezwykły Nowy Jork!

Nowy Jork. Nowy Jork. Wielki, zadziwiający Nowy Jork.

Wróciłam stamtąd dwa dni temu, jet lag już znośny, rozmieniony na drobne. Dwa ważne spotkania, dotychczasowe wyobrażenia Christie`s i Guggenheima nabierają realnych form, ludzkiego wymiaru.

Przywiozłam dużo wrażeń, nieuchwytnych, niedogonionych. Takich zauważonych sytuacji, które zostają pod powiekami. Mignięć, krótkich ułamków. Zgodnych z rytmem miasta, które od razu wymaga od podróżnego postawy aktywnej, dziarskiego ruszenia w trasę i szybkiego chwytania wrażeń. W locie, w biegu, w pośpiechu, bo w tym mieście po prostu nie można się zatrzymać.

Nowego Jorku nie da się w całości opowiedzieć. Jego kolory nie mieszczą się w słowach. Jego gwaru nie oddają fotografie. Jego zapachy, jego temperatura, jego dźwięki- to wszystko w takiej dziwnej harmonii, tak naturalne dla tego miejsca!  Ciągle się człowiekowi wymyka, niepokornie i autonomicznie.

Nowy Jork. Tam gdzie tysiące anarchii sumują się w jakiś wspólny, zadziwiający rytm.


Nowy Jork. Taki o jakim śpiewał Frank Sinatra. Miasto, w którym można uwierzyć w człowieka, uwierzyć w siebie...pomyśleć jak cudowne jest  życie...albo odwrotnie, wszystko stracić, zgubić się na zawsze w tym ludzkim tłumie...lub po prostu nie zastanawiając złapać ten szaleńczy rytm i stać się jego częścią, oddychać w tym rytmie.

Z mieszanką pokory i odwagi, żyć po swojemu, jak każdy tam.

W metrze nagle koś zaczyna śpiewać Nat Kinga Cole`a. W parku ktoś zupełnie się wyłączył, tańczy ze słuchawkami z IPhone`a w uszach. Na kresach Piątej Alei człowiek w jarmułce gra z synem w koszykówkę. Wystawa Picassa w Guggenheim Museum, najdoskonalszej przestrzeni do ekspozycji obrazów na świecie. Dym z kasztanów od ulicznego sprzedawcy. Spojrzenie w zmęczone oczy Rembrandta na autoportrecie w kolekcji Fricka. Łyżwiarze przy Rockefeller Center. Poszukiwanie na Manhatannie fragmentu nieba, wśród śmiało pnących się w górę wieżowców. Gdzie tu jest wschód, gdzie zachód? Podpowie GPS, bo zmysły są już dawno zmylone krętymi korytarzami metra.


Memorial 9/11, z podświetlonymi kaskadami wody, pomnik dla amerykańskiej siły, feniksowego odradzania się, tam gdzie obok dziury po Twin Towers wyrasta One World Trade Center Childsa i Libeskinda. Powiewające, ogromne flagi. Ameryka triumfująca, z podniesiona głową Statuy Wolności, mimo wszystko.

Dużo sztuki. Przy Piątej Alei, mały Renoir na półce na zapleczu Christie's, mogę wziąć go do rąk. Karmazynowa sala Metropolitan Opera. Jest jak Titanic a rebours, wszystkie piętra statku w przekroju. Rozmowa z fanem muzyki, który 2 wieczory w tygodniu spędza w Carnegie, a jeden w Lincoln Center. Między koncertami, kilka dni temu poleciał do Paryża zobaczyć jeden obraz Rafaela. Operowe głosy wypełniają potężną, szkarłatną salę. Wychodzę z błyszczącej Met. Znów ulica, znów inny rytm. Ciemnoskóry grający na jakimś bębenku szeroko się uśmiecha- siedzi na taborecie w centrum swojego świata przy Broadwayu. Błyszczy moneta, zieleni się banknot. Kiwamy głowami, uśmiech na twarzach, bębenki grają. Ruszam dalej.

Times Square, migotliwy, barwny. Tam zawsze trwa noc Sylwestrowa. Spotkanie z przyjaciółmi w pięknej enklawie na obrzeżach Manhattanu. Wyjątkowo, serdecznie. Widok z Brooklyn Heights na wyspę wieżowców, Manhattan. Tysiące drobnych światełek w dziesiątkach wieżowców. Wiatr we włosach, zapach nieodległego morza. Na lewo Statua Wolności, mniejsza niż na zdjęciach, dumna, niezmienna. Spacer po Brooklyn Bridge. Przypadkiem poznanej na mieście Pani A. zaszkliły się oczy na myśl o Polsce. Zapach kawy, ze starbucks. Taksówkarz portorykański, narzeka na ceny benzyny. Lepiej z nim od razu rozmawiać po hiszpańsku. Perfumy i welury sal koncertowych. W MOMA chwila z Pannami z Awionionu, moment z Krzykiem Muncha, minuta pod gwieździstym niebem Van Gogha. Vermeery, Tycjany, Holbeiny w kolekcjach tworzonych nie jak w Europie, przez wieki, ale najwyżej w dziesiątki lat. Czas tu płynie inaczej.

Wszędzie ludzie, ludzie, ludzie. Ludzki gąszcz na Fifth Avenue. Z Ameryki, z Francji, z Haiti, z Jamaiki. Z Polski. Z torbami lub bez. Zapatrzeni w witryny sklepowe, lub w pędzie, z domu do pracy, płyną tą rzeką pod prąd. Ktoś krzyczy "taxi", Armia Zbawienia nawołuje do datków, ktoś gra na flecie, ktoś na kartonowej tablicy oferuje za dolara rozmowę, na każdy temat. Ktoś głosi ewangelię, w wersji świadków Jehowy, albo jakiejś zupełnie innej.
Parada z okazji Dziękczynienia, indyk na stół. Amerykanie dziękują za przetrwanie pierwszych osadników pierwszego roku. Ja dziękuje za przetrwanie tego nadmiaru wrażeń. W południe ulica obdarzona chwilą przez promienie słońca, w tej zacienionej dżungli wieżowców. Greenpoint, polska chwila. Dziwnie, inaczej. Skondensowana polskość z Podkarpacia, Galicji, Białegostoku stworzyła tu swój mikrokosmos. Znajomy Amerykanin kupuje tu "razowiec".

Rozmowy, rozmowy, na każdym kroku. Spontanicznie znajomości. W teatrze, w metrze, na ulicy, w kawiarni. Niezwykłe przypadki. Rozmowa z Panem J.,chyba rówieśnikiem niepodległej II Rzeczpospolitej...Mówi o sobie, z amerykańskim akcentem "okaz muzealny". Jego ojciec był z Łomży. Przypadkowo spotykam go prawie codziennie w pobliskiej kawiarni w środkowym Manhattanie. Pan J. nosi elegancki blazer z jedwabną bordową chusteczką w kieszeni. Mówi polszczyzną z Mickiewicza. Chce wszystko wiedzieć o Polsce.

W końcu obłędny widok z góry, ze szczytu ludzkiego świata, z dachu Rockefeller Center. Z nadzieją, że z góry uda się to wszytko jakoś ogarnąć. Nowy Jork wygląda stamtąd jak łódź, skierowana chyba na południe. Porośniętą równomiernie wieżowcami, potężną Arką Noego.  
Ogarnąć Nowego Jorku się nie da, ale można z wysokości jego dachów zanucić za Sinatrą..if I can make it there, I`ll make it anywhere! 




Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

16 lis 2012

Amedeo Modigliani, Livorno i polskie portrety


Na zdjęciu refleksyjny brunet. Ciemna oprawa oczu, uważne spojrzenie. Papieros w dłoni. Welurowa marynarka. Malarz na tle swojego atelier. Ściana, stół, obraz, szkic. Farby na ubraniu, farby na podłodze. Nic więcej.  Niby zwykłe, ale w tym wydaniu po prostu legendarne.

Poznajcie Amedeo Modiglianiego.

Urodził się nie tam gdzie trzeba, i szybko stamtąd umknął. Mały Dedo, z portowego Livorno, syn z dobrego domu. Pielęgnowany i chorowity.

Livorno to miasto, skąd rozpoczynają się różne podróże, zaczynają różne wędrówki. Chyba łatwiej stąd wyjechać niż tu zostać. Przewodniki turystyczne nie krzyczą z okładek, że jeden z największych malarzy XX wieku urodził się pod tym niebem. Dzisiaj Livorno najpewniej powita was setkami ciężarówek w okolicach portu. To miasto  po prostu oddycha, żyje portem. Wszystkie jego miejskie krwiobiegi biegną do portu i tu znajdują ujście w morzu. Tony t-shirtów z Indonezji. Miliony par butów z Chin. Tysiące par dżinsów. Wielkie dźwigi wyciągają je na ląd z transoceanicznych gigantów. Rytm nie zaburzony, nigdy. Nie ma tu poranków, nie ma nocy, są wejścia do portu, poukładane w rytmiczny takt  przeładunków. Gdzie szukać inspiracji dla artysty?

Jakie było miasto Modiglianiego sto lat temu? Miasto portowe zawsze musi być kolorowe. Bary dla marynarzy. Targi rybne. Przybysze zewsząd. Podczas gdy Florencja czy Paryż mogą być samowystarczalne, miasta portowe żyją ciągle ze świadomością istnienia innego świata. Pulsują opowieściami zza mórz. Odżywiają wyobraźnie. Jak Malaga Picassa.

Jeśli będziecie mieć szczęście, może od razu skręcicie w jakąś małą uliczkę, dalej od portu. Dotrzecie może do małej Wenecji, krzyżówki uliczek poprzecinanych kanałami. Bardzo mała Wenecja, odległe wspomnienie. Cień. Pastisz. Awans w nomenklaturze. Odległa kuzynka, która może i ma kilka ładnych detali, ale nie zdąży zachwycić, bo pokazuje jakąś wadę.

Pamiątkowa tablica przy via Roma 38 w Livorno mówi, że właśnie w tym domu urodził się Modigliani. Nie słyszałam żadnych mitów, nic o zachłyśnięciu się w kołysce i cudem przywróconym życiu, jak u Picassa. Najpewniej było całkiem zwyczajnie. Chłopiec, mały Amedeo był z pewnością wrażliwy i jeszcze pewniej bardzo chorobliwy. Z wcześnie wyklarowanym marzeniem o malarstwie. I krótkim życiem na realizację marzeń.

Modigliani był tym, który świadomie do malarstwa dążył. Oglądał obrazy, okrywał Florencję i Rzym. Marzył o Paryżu.

I właśnie w Paryżu rozkwitła jego sztuka.

Zanim dokonał rewolucji, to najpierw staranie odrysował zastany świat. Poznał klasyków, obejrzał Uffizi i Luwr. Nie był samoukiem, którego ambicje wynikały z braku świadomości. Przeciwnie. Z pokorą i zachwytem poznał przeszłość, po to, żeby potem przetłumaczyć ja na awangardowy język.

Po to, żeby dokonać swojej malarskiej rewolucji, w kolorze, w ujęciu postaci. W cudownych portretach, których był mistrzem. W dziesiątkach przepięknych przedstawień. W przepięknych obrazach Jeanne Hébuterne- portretach swojej dziewiętnastoletniej muzy i partnerki, tej, która dwa dni po jego śmierci rzuciła się z okna. Modigliani malował ją 25 razy, w sumie nieskończenie. Zawsze miękko i delikatnie.
W portretach artystów- Picassa, Kislinga,o twarzach rysowanych geometryczną linią, z wyjątkiem Soutine`a, namalowanego subtelnie, szczupłego i rachitycznego.

W portretach Polaków- marszanda Zborowskiego. Luni Czechowskiej. Anny Zborowskiej.

W jedynym autoportrecie z paletą, namalowanym w 1919, niedługo przed młodą śmiercią. Opatulony swetrem, w aksamitnej marynarce, na krześle, siedzi z paletą w dłoni.



Chaim Soutine

Jeanne Hébuterne

 Jeanne Hébuterne

Leopold Zborowski

 Anna Zborowska

Lunia Czechowska

 Lunia Czechowska


Amedeo Modigliani


Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

11 lis 2012

Święto Niepodległości

Wieczór, europejska stolica. Jedziemy na spotkanie w polskiej Ambasadzie, z okazji 11 listopada. Najpierw łapanie taksówki. Z drugiej strony skrzyżowania srebrne auto. Taksówkarz pokazuje z daleka, na migi, że za 3 minuty przyjedzie, tylko zawróci.
Światła zielone, światła czerwone, światła zielone.
Przyjeżdża, wsiadamy. "Dokąd?"- pyta. Podajemy adres, prosimy do polskiej ambasady. Wywiązuje się rozmowa. Taksówkarz jest Grekiem, z Korfu. "Jedziecie na uroczystość z okazji Święta Niepodległości?"-mówi. "To mam dla was coś specjalnego!" i natychmiast puszcza z cd polski hymn narodowy. Jedziemy taksówką przy dźwiękach Mazurka Dąbrowskiego. Grek zna tekst! "Z ziemi włoskiej do Polski", nuci i jedziemy razem przez ziemię belgijską, we wzruszeniu, crescendo!

Kilka kropel deszczu sprawia, że ulica przez chwilę błyszczy.

W Ambasadzie setki osób. Wyjątkowo. Miło. Tłumnie, radośnie, gwarno.
Spotykam moich przyjaciół ze studiów. Poznaję kilka osób.

Spotykam też pana FG. Piękny umysł. Pan FG ma 92 lata. Mówi o tym z dumą. Pokazuje w okolicy swoją młodszą koleżankę- I. 91 lat. I jeszcze przyjaciela, rówieśnika. Pan FG mówi, żebym nie przestawała się uśmiechać. Nie przestaję. Żartujemy razem. Poznałam go kilka miesięcy temu. Wówczas uhonorowano go ważną nagrodą. Powiedział wtedy coś, co długo pobrzmiewało mi potem, o polskiej obecności w Europie. Mówię mu, że nie wierzę w 92 lata, tak doskonale wygląda. On na to, że to "emballage cadeau". Opakowanie prezentowe. Nigdy nie wiadomo, co jest w środku.  Śmiejemy się razem, międzypokoleniowo. Międzypokoleniowo wymieniamy myśli, mówimy o tym co nas cieszy, co nas smuci. Mówimy o historii. Jego biografia jest pojemna. Cudowne spotkania, cudowne chwile.
Siła święta narodowego!


Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com