29 lip 2012

Ogrody Moneta



Przełom lipca i sierpnia. Dni rozpięte między upalnymi popołudniami i burzowymi wieczorami. Pachnące ziołami. Lato, pełnia lata. Myślę o ogrodach.

Takich, jak ten Moneta, w Giverny. Ogród, który wypełnia każdy kadr obrazu, fotografii. Wypełniony pnączami, lianami, nenufarami. Ogrodowy "horror vacui". Tak określano barokową skłonność do wypełniania całej przestrzeni, ze ścisłym nagromadzeniem efektów.

Ogrody działają chyba właśnie według tej zasady. Przestrzeń musi być wypełniona.

W każdym fragmencie wolnej ziemi plasuje się jakieś nasionko i  już po chwili wychyla spod ziemi i pnie w górę, naturalnie, bez wahania.

Cieciorki, goździeńce, kąkole. Koniczyny, mlecze i maki. Ostróżki i rumianki. Osty i pokrzywy.  Roślinna armia, zielona legia cudzoziemska. Przez zasiedzenie legalizują swój pobyt. Cierpliwie się rozrastają, powoli  anektują przestrzeń. Rosną dniami i nocami. Niepostrzeżenie. Cicho.

Sprawuję nad nimi dyskretną pieczę. Obserwuję. Analizuję. Podziwiam.

Bo każdy ogród jest jak dżungla w Anghor. Prowadzi z człowiekiem grę. Ludzie coś sobie stworzyli, coś zbudowali, a dżungla próbuje wciąż to odzyskać. Korzenie głębiej wpinają się w ziemie. Konary oplatają mury. Roślinna krucjata, odzyskiwanie terenu. Pokazywanie, kto tu rządzi. Kto wyznacza długotrwałe reguły gry. Odwracasz się na chwilę, zapominasz na moment, nie ma cię przez kilka dni, a obraz, który potem zobaczysz będzie już inny.

Ogrodnicy bywają ambitni. Niepokorni. Chcą być jak scenograf. Poszerzać ścieżki, ustawiać tło. Jak kurator, aranżować ekspozycję. Planują alejki, rabatki, pergole. Tu róża, tu maciejka. Fiołki, jaśminy, piwonie. Lobelie, petunie i bratki. Stokrotki i niezapominajki. Ale nie wiedzą, że są na przegranej pozycji. Rządzą tylko kiedy są na miejscu. Bo ogród i tak będzie konsekwentnie wzrastać zgodnie ze swoim planem.

Pamiętajcie o ogrodach, miłego lata!

Claude Monet, Nenufarty- Ogród w Giverny, 1899, MMA




 Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

17 lip 2012

2 lip 2012

Vincent van Gogh w Neunen


Neunen. Miasteczko położone w Holandii. Wpadłam tu wczoraj na chwilę, w sumie przypadkowo, jako widz triatlonu. Do największych holenderskich miast stąd chyba daleko.


Wokół równinie. Niebo nad Neunen zmienne. Pogoda kapryśna, ale życzliwa dla biegaczy. Po słonecznej połowie dnia miasteczko tonie w godzinnej ulewie, a potem znów niebo odsłania się na niebiesko, jak gdyby nigdy nic. 


Oglądanie Neunen nie jest marzeniem podróżnika. Teren płaski jak stół. Las, Jezioro. Niskie domy z czerwonej cegły, ustawione w jakimś tajemnym porządku. Zgrabne ogródki, zadbane rabatki. Przycięte bukszpany, bujne kwietniki. W domach ogromne okna. Równe chodniki i ulice. Na pierwszy rzut oka miasto bez niespodzianki. 


Zastanawiam się, jak Neunen widział Van Gogh.

Mieszkał tu przez dwa lata, od 1883 roku. Zgodnie z paletą z jego obrazów, trwała tu wieczna późna jesień. W Neunen Van Gogh namalował obraz, który sam uznał za najlepszy. Pisał o tym do siostry Willeminy. Przy kwadratowym stole w półmroku siedzi kilka osób. Światło lampy naftowej wydobywa czerstwe, wyraziste twarze. Niepiękne. Zatroskane. Zmęczone. Przy prostym, drewnianym stole, przy jedzeniu kartofli. Tylko tyle i aż tyle.


Malarze, którzy pracowali w takich równinnych pejzażach często malowali więcej nieba niż ziemi. Złota proporcja, 2:1 u nich ciążyła ku dołowi. Dwie cząstki nieba, jedna ziemi. Między nimi linia horyzontu.
U Van Gogha pejzaże straciły na stabilności. Niebo pełne ciężkich impastów. Ziemia zazwyczaj poruszona jakimś wiatrem. Natura ożywiona. Odbijająca stany duszy malarza. Harmonia między górą a dołem zachwiana. Cały porządek świata zakwestionowany. W głowie Van Gogha chyba właśnie wtedy, w Neunen zaczęła się ta dziwna gorączka, która prowadziła go na różne skraje, przez jego straceńczą biografię, ku  legendzie artysty szaleńca. 



Van Gogh żył w Neunen pod dziwnym kloszem. Na utrzymaniu brata Theo, w konfrontacji z odrębnymi nadziejami matki. W smutku po śmierci ojca. W żalu w niepowodzeniach malarskich. W klinczu wobec samobójczych prób narzeczonej. W utwierdzaniu się we własnym geniuszu, którego świat miał długo nie rozpoznać. W kalejdoskopie narastających frustracji, z których jedynym ukojeniem było malarstwo. 

Zapowiadał się tak dobrze, a tu w Neunen wszystko zaczęło się komplikować. W tym świecie pozornego porządku, wszytko w życiu Vincenta stało się pogmatwane. 




Mieszkał w domu, który stoi do dziś. Czerwona cegła, zielone okiennice. W oknach lniane zasłonki. Na ścianie napis. Dom Van Gogha. Siedziba pastora. Teraz odstrasza tabliczka- "brak wizyt, nie dzwonić". Obok ładny, mniejszy domek. Przed nim równo przycięta trwa. Tu właśnie mieszkała Margot, niezaakceptowana, dziwnie nie do końca kochana narzeczona. Naprzeciwko małe muzeum, bez autentycznych obiektów, ale za to z pomysłem, szukające śladów, świadectw, prywatności geniusza. 

W Neunen szaleństwo Van Gogha dopiero się zaczęło. Zaczęło się też prawdziwe malarstwo. Portrety. Pejzaże. Martwe natury. W obrazach z Neunen nie było jeszcze tej palety, którą Van Gogh odkrył później, na południu. Wtedy, gdy jego obrazy nasyciły się mocnymi barwami, jak żywiony słońcem pejzaż Prowansji. 


Obrazy z Neunen były ciemne. Motywy siermiężne. Ogólnie poważnie i surowo. Na pejzażach pojawia się kaplica, stojące do dziś domy, młyn. Martwe natury dokumentują codzienne stoły miejscowych. Na portretach utrudzone twarze.  Ciężkie, ciemne oleje. Rysunki. Szkice przedstawiają miejscowych ludzi, w trakcje pracy lub po niej. Świadectwo czasu, świadectwo ludzkich losów epoki rewolucji przemysłowej. Świadectwo stawania się artystą. Im doskonalszym, tym bardziej niepogodzonym ze światem. 


Casus Van Gogha. 
Artysty, którym stał się Vincent właśnie w tym niepozornym Neunen. 




Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com