25 cze 2012

Sen o Rembrandcie- o twórczości Tadeusza Dominika



Profesor Tadeusz Dominik opowiedział nam kiedyś piękną historię. Było popołudnie, w oknie siedział kot, za oknem szalały kolory jesieni. Siedzieliśmy przy kominku, w domu otoczonym pięknym ogrodem. Ja, moja mama, żona profesora i Tadeusz Dominik. Profesor opowiedział swój sen sprzed wielu lat, z czasów gdy był studentem malarstwa. Śniło mu się, że pracował w warsztacie Rembrandta. Był jednym z praktykujących malarzy, specjalistów od tła, ucierania pigmentów i naciągania płócien. Mistrz do niego podszedł i powiedział, że dobrze maluje. Sam Rembrandt. Na taki sen trzeba sobie zasłużyć.

Dominik o świcie, w gorączce neofity pobiegł  na Akademię, powiedzieć o tym Cybisowi, swojemu profesorowi. Cała historia nie pozwala na publiczne przytoczenie, był tam pewien mniej publiczny bon mot, którego nie śmiem przytoczyć. W końcu mówimy o ówczesnej bohemie artystycznej, o ludziach wielkiej wyobraźni i ułańskiej fantazji, o uczestnikach matecznika oryginalności, studentach kolorowego wydziału malarstwa warszawskiej ASP w szarych latach 50-tych! Historia musiała mieć zatem także mniej oficjalny wymiar.

Wszystko działo się w świeżych latach powojennych. W powietrzu musiała być szczególna mieszanka entuzjazmu z obawami, jak po letniej burzy. Wyładowanie minęło, nadeszły nadzieje, że wszystko jest możliwe i obawy, że jednak pięknie nie będzie. Przebłyski słońca na zachmurzonym niebie. Artyści zazwyczaj w takich sytuacjach widzą słońce i koncentrują się na dostępnej dla nich dobrej rzeczywistości.

Trzydziestolatkowie z lat pięćdziesiątych to wyjątkowe pokolenie, zwłaszcza jeśli chodzi o artystów. Wystarczy popatrzeć na obrazy artystów z legendarnej wystawy w Arsenale. Festiwal osobowości. Kalejdoskop niezależności. Tygiel pomysłowości. Wtedy miał zadebiutować Dominik. W ułamkowej chwili odwilży, i to od razu od najwyższej nuty. Został zaproszony na Biennale w Wenecji.

Ci malarze wychowali się chyba w klimacie, który mówił "wszystko albo nic". Wielu wybrało wszystko, oddając się sztuce totalnej, która za moment miała znaleźć się poza oficjalnym obiegiem. Malowali do szuflady. Płótna bywały wielokrotnego użytku, bo jak w czasach ogólnego braku, w początkującej epoce pustej półki zapewnić sobie materiał na malarskie mrzonki? Obieg nieoficjalny też istniał. Na przykład w barach i kawiarniach, nad kieliszkiem czegoś mocniejszego, gdzie malarze stawali się niepasującą do systemu artystyczną cyganerią, a zapobiegliwe barmanki, dobre dusze, zabezpieczały ich nadwyrężone portfele do rana za kontuarem*, broniąc artysty przed nim samym, przed jego utraceństwem, przed jego "Kolumbowaniem". Przed sztuką, która wciągała w siebie całe życie.

Może dlatego kiedy dziś oglądamy obrazy z lat 50, 60, 70-tych, prace artystów, którzy wówczas debiutowali, kiedy patrzymy na to pokolenie, którego większość czasów twórczych przypadła na czasy nietwórcze wcale, to okazuje się najbarwniejsza mozaika, bogata jak stół wielkanocny, złożona z samych osobowości, wyrazistych i totalnie niepodatnych na wpływy. Wybitnych. Osobliwych. Jak Dominik właśnie, konsekwentny i niezależny w swojej twórczej drodze.

* Tak, takie historie tez słyszałam, zwłaszcza o barmance z ówczesnego Europejskiego.

Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com


23 cze 2012

Historie z Grand Sablon


Kupiłam kiedyś na targu staroci przy Grand Sablon pewne zdjęcie. 10 x 6 cm, pożółkły papier, cena 1 euro. Fotografia w kolorach sepii, zamglona jak Nałęczów późną porą, po deszczu.

Na fotografii dwójka dzieci, w wystylizowanych pozach. Już sobie wyobrażam jak musiały się skupiać na moment błysku lampy. Fotograf pewnie miał długi surdut i stosownie sumiaste wąsy. Pochylał się pod kątem prostym, chowając głowę pod kurtyną wizjera. Kazał im wciągnąć powietrze i nie ruszać się . Tyle domysłów. Pewne jest tylko to, że zdjęcie wykonano w atelier przy Chaussée de Haecht w Brukseli, o czym świadczy opis. Pewnie ponad sto lat temu.

Najpierw myślałam, że na zdjęciu są dwie dziewczynki, albo co najmniej rodzeństwo. Spodobało mi się to, skojarzyło ze mną i z moją siostrą. Dwie różne osoby, choć z tej samej gliny. Niesamowita wieź. Relacje bliskie, nawet jeśli jesteśmy daleko. Czasem łagodne jak rzeka Iłżanka, czasem jak szybka, czerwcowa burza. Zawsze dużo emocji. Siostrzanej miłości. Osoby, które mają rodzeństwo pewnie wiedzą o czym mówię.

Na zdjęciu jest rzeczywiście dwójka dzieci. Dziewczynka i chłopczyk.

Ona ubrana zalotnie, choć nowocześnie, jak na swój czas. Żadnych turniur, żadnych koronek. Tylko miedza futerka, którą obszyta jest sukienka. I buty, jak u tancerki z Mazowsza. Panienka z mufką chroni ręce w rękawiczkach. Jej sukienka, skrojona prosto, jedynie błyszczy welurem. Jedwabna wstążka we włosach. Element szaleństwa, frywolności. Jedyny. Jej wzrok nie znosi sprzeciwu. Mała, uparta księżniczka.

Obok chłopiec, czteroletni dandys. Fryzura Adolfa Dymszy. Łagodny lok, jak fala Dunaju, spływa kontrolowanie po wysokim, gładkim czole.

Przyglądam się bliżej. Pierwsze wrażenia są złudne. Mamy do czynienia  z niewinną sceną miłosną. Pastisz  dorosłości. Chłopczyk trzyma dziewczynkę za rękę. Romantyczność ukryta pod tunelem mufki. Nic z dzisiejszej wymowności.

Minęło sto lat, i ja za jedną monetę kupuję fotografię od rozmownego sprzedawcy. Zabawne. Jakie historie można spotkać na targu staroci.


Magda i ja, w Neapolu, foto : Mama :) 

PS Dziś dzień ojca. A czy jest także dzień siostry? Dzień brata? Anarchistycznie go ogłaszam, z dedykacją dla siostry, Magdy, mojej Magdusi, zawsze pierwszej czytelniczki!
Wszystkiego najlepszego dla Taty!
 
24.06. Wczoraj zatrzymałam się nad "moją" fotografią dwójki belgijskich dzieci sprzed stu lat. Dziś, moja krótka historia otrzymała niespodziewany epilog. Zupełnie przypadkiem (...nieprzypadkowe przypadki), w czasie internetowej wędrówki trafiłam na tekst profesor Marii Poprzęckiej, u której studiowałam w warszawskim IHSie. Poprzęcka omawia zdjęcie z książki Hochschilda. Na fotografii jest dwóch kongijskich rówieśników dzieci z "mojego" zdjęcia. W tym samym czasie gdy "moja" mała, belgijska para w kaszmirowych płaszczykach pozowała u brukselskiego fotografia, udając dorosłość, dzieci kongijskie niczego nie musiały udawać. Poważni i uciemiężeni czarni chłopcy pozują do zdjęcia z kikutami rąk. Dają nieme świadectwo okrucieństw kolonializmu z czasów Leopolda II. Poruszające. Maria Poprzecka o thonecie w jądrze ciemności. 

Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

13 cze 2012

Mistrzostwa charakterów czyli czego nauczyłam się od piłkarzy


Już postanowiłam, w ćwierćfinale będę kibicowała pełną parą, z wuwuzelą, flagą, farbkami do twarzy, szalikiem i koszulką! Bo czeka nas ćwierćfinał, bardzo w to wierzę!* A piłka nożna jest niesamowita, bo przy okazji mistrzostw o puchar pokazuje mistrzostwa charakterów!

Dziękuję polskim zawodnikom za te niesamowite emocje, za poświęcenie, energię! Za to nieoszczędzanie się! A szczególnie bohaterowi ostatniego meczu, Kubie Błaszczykowskiemu! Nie tylko za spektakularnego gola, ale i za to, co chwilę po golu.
Za niebywałą pokorę, którą podszyty jest ten wielki sukces! I za  hierarchię wartości, którą tak pięknie potrafi  wyeksponować, prosto, w kilku gestach! Chwilę po strzale do bramki!


W internecie od razu pojawił się komentarz. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Chociaż Pan Bóg tego gola nie strzelił. Złożyły się na to raczej treningi, poświęcenie, praca, pot i kontuzje! I niezmarnowany talent (to od Pana Boga), w życiorysie, który aż prosił się o zmarnowanie! A on dziękuje tak, jakby ta bramka spadła mu prosto z nieba, przez odkryty dach stadionu! 100 % pokory.
Niepokonany, Kuba Błaszczykowski. Tak trzymać!

Piłka nożna. Szczególna dziedzina, lubi sytuacje ekstremalne. Idol tłumów łatwo może wypaść z łask, a czasem jasna gwiazda zaświeci nad kimś innym niespodziewanie, zrywając go z ławki rezerwowych. Wiązanie sznurówek, chwila skupienia i już jest w grze. I nigdy nie wiadomo co z tego wyniknie, bo obok talentu, wysiłku i pracy jest jeszcze coś więcej, to nieprzewidywalne.

Kilka lat temu pracując dla programu programu telewizyjnego nagrywałam krótkie rozmowy z ośmioletnimi chłopcami. Opowiadali, kim chcieliby być. Padały nazwiska znanych piłkarzy. Chłopcy aż prześcigali się w ich wymienianiu, chociaż wówczas był jeden ulubiony typ. Wszyscy chcieli być Borucem. Bardzo mi się to podobało. Ośmiolatkowie są teraz pewnie trzynastolatkami, i kto wie, może niektórzy z nich są bliżej swojego marzenia! Bardzo bym tego chciała, pamiętając ich entuzjazm, radosne twarze, gorączkę w oczach!

To, że postawili sobie w życiu cel.

Wielu z nich go nie zrealizuje, ale odbiorą na boisku po drodze porządną lekcję pokory. I chyba po niej mają duże szanse być-jeśli nie najlepszymi piłkarzami- to lepszymi ludźmi!

Bo w tym harcie ciała jest hart ducha!

* przegrać w dobrym stylu, to też zwycięstwo!


Justyna Napiórkowska
www.osztuce.blogspot.com

7 cze 2012

Refleksje na czas rozświetlonych stadionów

Kiedyś, podczas spaceru przez małe miasteczko w pobliżu włoskiego Trydentu, mój dobry i mądry znajomy powiedział, że tu, we Włoszech jeśli coś jest budowane, to stoi kilkaset lat. Przechodziliśmy właśnie koło obrośniętych winoroślami domostw, z grubociosanego kamienia, jak całe Włochy, w kolorach ziemi. Solidna budowa. Oparła się czasowi. Oparła tarciom płyt tektonicznych głęboko pod powierzchnią ziemi. Oparła co niektórym wojnom.

Kiedy studiowałam historię sztuki, uczono nas patrzeć na kamienie, na cegły, na mury. Jak wróżbici z ręki, czytaliśmy z układu kamienia, z kształtu cegieł- ich wiek i losy. Kamień nie ma nic do ukrycia. W kamieniu jest wszystko. Od czasów, gdy ziemię pokrywały wody, a w wapieniach pozostały dziwne odbicia muszelek. Wystarczy popatrzeć na kamienie, z których zbudowano Weronę, żeby wiedzieć, że kiedyś było tu morze.

Rzeczywiście, domy w Trydencie miały po kilkaset lat. Przypuszczam, że od pokoleń mieszkały tam te same rodziny i spokojnie można by o nich mówić - dom Rizzich albo del Montich. Niedawno mieszkałam w jednym z takich domów, właściwie w jego dawnej wieży. Zimne, ale bezpieczne mury.

We Włoszech wbrew pozorom nie ma tymczasowości. Przesadzając, albo coś istnieje od 1000 lat, albo nie istnieje wcale.

Święte słowa, które dedykuję polskim budowniczym stadionów. I zapraszam na krótką wycieczkę do Puli, na chorwackim wybrzeżu. Tam, kilkadziesiąt metrów od brzegu lazurowego morza do dziś wznosi się starorzymski amfiteatr. Antyczna rama, która trwa i nadaje miastu cesarką rangę.


Zapraszam do Werony, gdzie najlepiej wybrać się latem, żeby na żywo zobaczyć najbardziej włoską ze sztuk - operę, w słynnej Arenie. W potężnym antycznym teatrze, A.D. 30.

W amfiteatrach zmieniał się głównie repertuar. Ten rzymski był najczęściej okrutny. Na rozgrzewkę - o poranku venatio- walki w dzikimi zwierzętami (chyba nie zawsze wypada je nazywać polowaniami). Potem, popołudniem, walki gladiatorów. Piasek aren zwilżony- potem, krwią, może łzami. Czasem na arenie robiono pokazy - walk morskich, wielkich bitew, zwierząt z Afryki. Wielki cyrk na chwałę cesarza.


Rzymskie Colosseum, dar cesarza dla ludu, który chciał chleba i igrzysk, panem et circenses, jak kiedyś zakrzyknął (chyba ironicznie...) Juvenalis. Chleb i igrzyska rozdawali cesarze. W Colosseum w publiczność rzucano denarami, deszcz złota dla rzymskiego plebsu. W biednych dzielnicach wystawiano nakryte stoły, z chlebem, z oliwą, z mięsem. Nie charytatywnie, ale za cele polityczne. Rzecz stara jak Rzym. Małe granty dla ludu. Rozrywka dla chwilowego zatracenia się. Telewizja czasów Juliusza Cezara.

Potem Colosseum miało drugie życie. Niektórym zapewniało mieszkanie, inni otwierali w nim swoje warsztaty, siedziby ustanawiały zakony. W najgorszych, choć światłych czasach z kamienia starożytnych cudów budowano nowy, średniowieczny, renesansowy, barokowy Rzym. Colosseum był jego centralnym kamieniołomem. Nic nie znaczącym śladem przeszłości. Coraz mniej czytelnym wspomnieniem świetności.


To nie jest tekst o niezmiennej naturze świata. No i może o tym, że czasem coś dobrego z polityki wynika. Taką mam nadzieję. Jako obywatel żywię się teraz mieszaniną niepokoju i entuzjazmu, co przyniesie czas dla naszego fantazyjnie rozwijającego się kraju.

Czy za kilka lat wspominać będziemy, tak jak kilka państw przed nami, nasz spektakularny potlacz?

Nie wiem, ale na razie się cieszę i życzę Wam pięknego czasu Euro 2012!

Z nadzieją na sportowego ducha wydarzeń!


Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

1 cze 2012

Kraków

...tylko chwila, przesiadka, stop over...jednym słowem- ułamek dnia w Krakowie. Ale jaki cudowny! Przedłużam to uczucie nową książką. Zasiliła moją bibliotekę, pozwoliła znów przekroczyć limity bagażu kabinowego w Ryanairze...Dział Cracoviana..."Kraków - to jest wielka rzecz" Stanisława Dziedzica. Dobrze się czyta. Książka jak tygiel: historii, narracji, cytatów. Zachwyt nad miastem, rozbudowane zadziwienie przełożone na język tekstu.

Pierwszy pociąg z Warszawy mi uciekł. Drugi - pozwolił na siebie zaczekać. W przedziale jechał jeszcze pasażer z laptopem i wieloma komórkami. Przez drogę aż do pierwszych małopolskich pomarszczeń terenu załatwiał ważne interesy. Dałabym głowę, że jadę w przeciwnym kierunku, ale wtedy poświęciłabym się za stereotyp Krakowa jako miasta spokojnego, niespiesznego, zorientowanego bardziej na refleksję, a nie działanie. A przecież Kraków jest też niebywale pragmatyczny, współczesny.


W Krakowie, przy krótkim pobycie mam szlak dość oczywisty. Ze stacji esplanadą w kierunku rynku, przejście podziemne, tym razem w ferworze budowlanym "za-osiem-dni-Euro", Plantami, Floriańską, prosto na rynek. Jedno, dwa spotkania, jedna, dwie wystawy, Sukiennice, kawa, na przykład na Brackiej. Potem Kościół Mariacki.

Tym razem postanowiłam tam wejść na kilka chwil i popatrzeć na niego tak, jakby to był pierwszy raz w życiu. Trudne, bo widziałam w międzyczasie Saint Chapelle w Paryżu, katedry w Wiedniu i Strasburgu, w Kolonii i kościółek w Dębnie Podhalańskim. Ale i tak na Kościół Mariacki można patrzeć bez skojarzeń. U Dziedzica przeczytałam słowa Kraszewskiego. "Kraków jest jak relikwiarz na sercu Polski". A w Kościele Mariackim to serce bije.


Bazylika jest jak szkatułka, wypełniona tym, co kolejne wieki miały najlepszego. Budowany z nadwyżki fantazji, a nie ze zdrowego rozsądku, w czasach, gdy mały błąd architekta mógł sprawić, że kamień na kamieniu nie ustał, mógł runąć obracając w perzynę w katastrofie budowlanej wysiłek pokoleń. Po Europie musiały przecież krążyć legendy na postrach dla budowniczych katedr. Upadające prezbiteria, ruiny zamiast murów pnących się do nieba.


Strach musiał być wielki. Zwłaszcza po tym, gdy w 1442 ( a może 1443) - sklepienie świątyni runęło.  Co robią wówczas rajcy Krakowa? Zatrudniają budowniczych z Kleparza, zamawiają nowy ołtarz u rzeźbiarza z Norymbergi. Musieli kierować się wolą pracy na chwałę niebios, nie ziemi, wydając sumę równą rocznemu miejskiemu budżetowi.

Potem, przez wieki, przez kościół przetoczyły się fale stylistycznych przemian. Liftingi pod tendencje epoki. Najbardziej wyrazisty skutek utrzymały te z epoki baroku i te neogotyckie. Przez barokizację, wnętrze kościoła stało się teatrem, w którym przed wiernym wędrującym przez nawę odsłaniają się kolejne perspektywy, pojawiają kolejni świeci na okalających filary ołtarzach, aż do najwyższej patronki, Matki Boskiej z ołtarza głównego.

Neogotyk zanegował ten barokowy układ horyzontalny, przywrócił wnętrzu myślenie wertykalne. Ku niebu. Symbolizm ubrał kościół w baśniowe kolory. Obsypał mury złotem, przysłonił ultramaryną i purpurą, jak pędami bluszczu oplótł mury barwnymi wzorami, aż do akwamarynowego, usianego gwiazdami sklepienia.

Tak, że dziś nie tylko ci, którzy wchodzą po raz pierwszy na chwilę tracą oddech.


fotografie : Strona Bazyliki Mariackiej w Krakowie

Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com