23 maj 2012

Podróż do Lucchi- Giuseppe del Debbio




W naszej galerii w Brukseli stoi niewielka rzeźba.  Brąz, akt stojącej dziewczyny. 15 kg heroicznie przewiezione przeze mnie samolotem. Sygnowana przez Giuseppe del Debbio,  jednego z moich ulubionych rzeźbiarzy współczesnych. Artystę poznałam kilka lat temu, przy okazji współorganizowanej wystawy Florencka Plejada. 

Spotkanie z rodziną Giuseppe del Debbio miałam niespodziewane. Zadzwoniłam o poranku, z informacją, że jestem w Toskanii. Po południu już siedzieliśmy razem przy stole, z cudowną rodziną, w nieziemskim otoczeniu gajów oliwnych, na zboczach gól luccheńskich. W zagłębiu piękna.


Dom i pracownia Bebbe del Debbio jest jak ze snów. Trzeba wspinać się pod górę, aż do kamiennego domu z legendarnym biforium. Budynki  wyrastają prosto z ziemi, pośród szpalerów cyprysów. Z okien, tuż  obok widać XI wieczny kościół. Jego proboszcz podobno gorszył się na widok rzeźby w brązie, przeciągającej się dziewczyny w akcie, stojącej w ogrodzie rzeźbiarza. Wyrósł z tego podobno dialog jak u Don Camilla. Ksiądz był potem widziany przy skreślaniu numerków w loterii, w zapale hazardzisty.  Kto bardziej grzeszny?

Artysta znalazł to miejsce niedaleko swojego domu rodzinnego. Urodził się w okolicy Lucchi i tylko tu mógłby żyć. Zgodnie z włoską zasadą campanilismo.  Horyzont, przynależne miejsca wyznacza panorama jaka roztacza się z własnej wieży. Włoskie miasta były tymi wieżami wypełnione, niebo ponad miastami przeczesane wieżami pnącymi się ku górze jak cyprysy. O ile jednak cyprysy ktoś (znowu Stendhal? Może Herbert?) porównał do pnących się do nieba modlitw, o tyle te wszystkie wieże są przede wszystkim osadzone w ziemi. Przynależą do porządku ziemi, ciążą, grawitują nad włoską ziemią. Gotycka strzelistość roślin, romańska ciężkość budowli (no może nie zawsze, bo katedra św. Marcina w Lucce, ta na której fasadzie wysoko nad portalem święty zrzuca z siebie płaszcz, jest romańska definicyjnie romańska, chociaż  sklepienie ma tam gdzie wzrok ledwo sięga. 


Lucca. To miejsce dla rzeźbiarza. W ziemi łupki do brązów. Niedaleko stąd do Carrary. Dalej Prato i Maremma.  Marmurowe kamieniołomy. A z najwyższych szczytów widok na morze tyrreńskie. Etrusca ( cudowne imię),córka Giuseppe i Maury  wspomina mi w rozmowie, że kochała wakacje tu, ale zawsze tęskniła też za morzem. Dziwne. Bo kiedy rozmawia się tu z kimkolwiek, można odnieść wrażenie, że ludzie tutaj nie tęsknią za niczym. 

Kilkanaście lat temu Giuseppe znalazł opuszczony dom. Kiedyś należał on do włości panów Lucchi. Zrujnowaną, został tylko kamień na kamieniu. Tam Giuseppe znalazł miejsce na pracownię. Niezwykłą.
Pracownia- jak ogród rzeźb.

Jak u wielu wielkich artystów XX wieku ( tak, tak, nawet Picasso kochał antyk), współczesność wyrasta u del Debbio z antycznego korzenia. Dla Giuseppe del Debbio jest tym sztuka Etrusków. Dla nich nawet dedykował imię córki. A druga córka nazywa się Donatella.  I właściwie o sztuce Giuseppe del Debbio wiemy już wszystko, to co ukryte jest w tych imionach- Etrusca i Donatella. Imienny hołd dla wielkich zjawisk w sztuce. Dla liryzmu Etrusków ( kochał ich też Modigliani), dla zmysłowej regularności Donatella. 

Etruskowie. Największa tajemnica włoskiej ziemi. Najbardziej enigmatyczna kultura, na której wyrósł rzymski antyk. Od pół tysiąca lat, z ziemi włoskiej wciąż wykopywano ślady. Mury, rzeźbione kamienie, brązy, naczynia. Nagrobki. Reliefy. Amfory. Świadectwo tej wczesnej obecności.

Język obrazowy Etrusków tęsknił za realizmem, ale realizmem nie był. Syntetyczny jak rysunki w Lascaux. Linearny. Oszczędny. Ograniczony do minimum. Niemal operujący symbolem, chociaż Etruskowie nie znali tego pojecia.

Legendarne są pary etruskie, kamienne gliniane nagrobki, gdzie w dziwnych nieanatomicznych pozach ni to siedzą ni to leża małżonkowie. Jakby dopiero co obudzeni, spoglądają w jedną stronę. Ta śmierć według kultury Etrusków była udomowiona, zaprzyjaźniona.

Piękno tkwiło w smukłości, w linii przypominającej kenijskich biegaczy. Dziewczyny jak gazele, w leniwych ruchach wypełniają pracownię artysty jak dziwną palestrę, albo spa. Przeciągają, się , wyciągają w górę dłonie. Pną się jak cyprysy do góry.

Znów, cyprysy. Rzeźby Giuseppe del Debbio cytują kolory z natury. Na przykład barwę pnia drzewa oliwkowego. Albo liści oliwki, jakby pokrytych białą mgiełką. Jak za pajęczyną. Głęboką, welurową zieleń cyprysów.

A za mną  wciąż chodzą słowa Norwida. Bo piękno po to jest by zachwycało. Łączyło noc z dniem. Nadawało sens codzienności. Zszywało marzenia z rzeczywistością.  


 Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

22 maj 2012

Florencja


Florencja. Są takie miejsca, po odwiedzeniu których trzeba chwilę okrzepnąć. Odetchnąć od tego cudownego przepychu, nadmiaru tego, co piękne, doskonałe.

Po raz pierwszy, dwa tygodnie temu we Florencji, doświadczyłam syndromu Stendhala. Między salą z Botticellim, a pokojem Leonarda. Zawroty głowy, dziwne osłabienie. Myślałam, że to tylko legenda, licencia poetica fantazjujących przewodników, a tu- definicyjny syndrom Stendhala. Dopada mnie, przyzwyczajoną do oglądania obrazów. Chwilę wytchnienia znalazłam naprzeciw Tryptyku Portinarich Hugo van der Goesa. Na malarzy Północy zawsze można liczyć, znaleźć dosłownie chwilę ochłody, po gorączce oglądania obrazów mistrzów włoskich.

Przez pięć nocy po powrocie śniły mi się florenckie ulice, mosty, obrazy. Nie spodziewałam się tego po sobie. Podświadomość zrobiła mi niespodziankę. Pierwszej nocy chodziłam po nieistniejących florenckich mostach. Innej oglądałam nieistniejące freski Fra Angelico. Ostatniej wąskimi schodami, bez zatrzymania wchodziłam na campanile Giotta. Chciałabym, żeby jeszcze coś mi się florenckiego przyśniło.


Mój sposób na Florencję jest prosty. Próbuję odrobinę ją strywializować. Na przykład usiąść na schodach przy placu Santissima Annunziata, naprzeciw renesansowej doskonałości Ospedale degli Innocenti, przy improwizowanej kolacji. Obok mieścił się mój fakultet, w jednej z zacienionych uliczek moja ulubiona biblioteka. Plac Santissima Annunziata jest zadziwiający, regularny, nigdy, może z wyjątkiem południa nie przepełniony, zawsze trochę po godzinach. Jakby miasto na lewą stronę, drugie oblicze pełnej turystów Florencji. Jak zaplecze Luwru. Za ścianą tętni życie, a tu - cisza, bezruch. Pompeje po wybuchu wulkanu.


We Florencji mieszkałam w czasie studiów, w dość niedawnej epoce poprzedzającej transfery erasmusowe. Pamiętam, jak wysiadłam z pociągu i zastanowiłam się, w którą stronę iść. Wszystkie kierunki nieznane. Trafiłam do hostelu przy Santa Maria del Carmine. Mieszkałam w pokoju 18-osobowym; pamiętam rozmowy z dziewczyną z Neapolu i setne telefony w poszukiwaniu pokoju studenckiego. Wszystko zajęte. W końcu - trafiłam na kartkę z ogłoszeniem: ktoś poszukiwał angielskiej native speakerki. Nie byłam angielską native speakerką, ale zgłosiłam się i już zostałam. Przyjechałam w deszczowy dzień, zaproszono mnie do stołu, podano herbatę. Pokazano pokój z dalekim widokiem na Duomo. Opatrzono w parasolkę. Tak, Florencja stała się moim drugim domem. Wiedziałam, że zawsze mogę do niego wrócić.

Teraz też powitała mnie deszczem, ulewami każdego dnia. Błyszczące chodniki, przemoknięte ubrania. Sprzedawcy parasolek wyłaniający się zza każdego roku ulicy. Rześkie powietrze po burzy.

Siedząc tamtego dnia, na kamiennych schodach Santissima Annunziata, poczułam jak bardzo za tym miastem tęskniłam. Dlaczego mnie tak długo tam nie było? Pewien rzeźbiarz, V. powiedział mi kiedyś, że swojego miejsca szukał w kilku miejscach. Między innymi w Armenii, Poznaniu, Paryżu. Ale znalazł je dopiero we Florencji.
Doskonale go rozumiem.



Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

14 maj 2012

Planete + Doc - filmy konkursowe


Trwa festiwal Planete + Doc. Przez ostatnie dni od świtu do nocy oglądam filmy. Czasem świetne, często bardzo dobre, od czasu do czasu po prostu dobre. 
Poniżej- lista wszystkich filmów konkursowych, do jutra wszystkie zostaną opatrzone krótkimi notkami i oceną. 

Wodne dzieci (Water Children), reż. Aliona van der Horst, Holandia,2011
Film trochę jak haiku. Bardzo oszczędny. Dotyka tabu. Odnosi do spraw bardzo intymnych- kobiecego cyklu płodności, po to by potem poprowadzić do trudnych spraw utraty dziecka. Porusza kwestię rytuałów, symboli, sił natury. Szuka dla tego wszystkiego obrazowej metafory. Piękne zdjęcia, inspirujące obrazy, wyjątkowa muzyka. Ale ogólnie jest to film raczej dla niszowej publiczności.  
***

Ambasador (Ambassador, The), reż. Mads Brügger, Dania, 2011
Znakomity film. To historia fikcyjnego konsula na kupionych papierach, próbującego wejść w niebezpieczny świat handlu diamentami w Republice Afryki Centralnej. Filmowe jądro ciemności. Oglądając ten film zadawałam sobie pytanie-czy to dzieje się naprawdę? Niestety tak. Opowieść wciągająca, jak narkotyczny trans, w którym do czarnych interesów prowadzi ścieżka przez dziwne konszachty, pseudo-dyplomatyczne rauty i ciągłe pozowanie na kogoś innego. Aż za dużo można się dowiedzieć o współczesny świecie. Rewelacja. 
*****

Bert Stern. Prawdziwy Madman (Bert Stern, Original Madman), reż.Shannah Laumeister, USA, 2011
Historia Berta Sterna, legendarnego amerykańskiego fotografika. To także opowieść o czasach, miejscach i ludziach, którzy stali się mitami pewnej epoki. Najbardziej magnetyzujące są opowieści dotyczące legendarnych sesji Marylin Monroe. Opowiedziane z wykorzystaniem świetnych fotografii samego Sterna. To zresztą największy atut filmu. Bert Stern stał się dla mnie ciekawym egocentrykiem, niewątpliwie utalentowanym i korzystającym z dobrych splotów okoliczności. Niewystarczające jest tu natomiast skonfrontowanie autobiografii Sterna z opowieściami o jego życiu opowiedzianymi przez innych.
***

Chwała dziwkom (Whores‘ Glory), reż. Michael Glawogger, Niemcy/Austria, 2011
Filmowy tryptyk. Trzy opowieści na ten sam temat. Problem prostytucji pokazany z trzech różnych perspektyw, w trzech miejscach na świecie. Prowadzi widza od zaciekawienia, przez zażenowanie, do smutku. Ale losu tych wszystkich kobiet raczej nie polepszy. Bo jest w tym filmie więcej akceptowania status quo, niż buntowania się przeciw dziwnym układom i traceniu godności.
****

Pocałunek Putina (Putin’s Kiss), reż. Lise Birk Pedersen, Dania, 2011
Druga, oficjalna strona Rosji. Historia 19 letniej Maszy robiącej oszałamiającą karierę. Masza jest zafascynowana Putinem. Na jednej z konwencji została przez niego ucałowana. Prawdziwy akt sakry. Teraz Masza pnie się po szczeblach władzy, postawionych może za szybko jak na jej wiek.  Dobre zdjęcia oddające klimat odbudowy wiary Rosjan w wielką i potężną Rosję, paradoksy władzy w oku kamery.
****


Zurbanizowani (Urbanized), reż. Gary Hustwit, Wielka Brytania, 2011
Przyszłość świata to miasto. Wypełnione milionami osób, najczęściej przeludnione. Autorzy "Zurbanizowanych" nie załamują rąk, tylko wędrują przez świat w poszukiwaniu dobrych pomysłów. Kolumbia, Dania, Indie - tam wyłuskują sprawdzone pomysły, które pomagają miastom wchłonąć coraz większe ilości mieszkańców, a tym mieszkańcom- żyć coraz lepiej. Film rozesłałabym do wszystkich burmistrzów świata. Sporo by się dowiedzieli.
****


Pułapki rozwoju (Surviving Progress), reż. Mathieu Roy, Harold Crooks, Kanada, 2011
Jak mówi jeden z bohaterów, jeśli życie na ziemi unicestwiłoby się, na epitafium napisane byłoby "Dlaczego?". Upadki cywilizacji zawsze fascynowały. Jak upadnie nasza? Poprzez tyranię postępu. Postęp jak buldożer idzie przez świat, nakręcany potężnymi pieniędzmi. Film porusza więcej tematów niż może pomieścić się w półtoragodzinnej projekcji. Jednak widz wychodzi z innym stanem świadomości. Takim, który sprawi, że na przykład zamiast kupować nową rzecz zreperujemy starą, z miłości do planety.
*****


Projekt Nim (Project Nim), reż. James Marsh, Wielka Brytania, 2011 
W latach 70-tych na uniwersytecie nowojorskim przeprowadzono eksperyment. Nauczono szympansa języka migowego. Sukces? Mniej niż połowiczny. Szympans rzeczywiście, mówił jak małpa. Ale człowiekiem się nie stał. Po zakończeniu eksperymentu zamknięto go w klatce w ośrodku dla takich zwierząt. Film tak naprawdę opowiada o limitach nauki, koniecznych ograniczeniach, które trzeba nakładać na ludzkie pomysły. Bo natury nie da się oszukać.
****


Niech żyją Antypody! (¡Vivan Las Antipodas!), reż. Victor Kossakovsky, Niemcy/Holandia/Argentyna/Chile, 2011
Piękny film. Zniewala wyjątkowymi zdjęciami, każde z nich chcielibyście mieć na pulpicie swojego komputera. Porusza niezwykłą muzyką. Zachwyca kolorami. Zadziwia prostym, a fascynującym pomysłem. Pokazuje życie w kilku leżących na antypodach miejscach świata. Chile, Jezioro Bajkał, Szanghaj...Wszędzie ludzie próbują zagospodarować swój kawałek tej samej ziemi. Piękna opowieść o planecie i życiu na niej, w różnych wersjach. Opowiedziana poetycko i ze swadą. Cudowna.
***** 


Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

12 maj 2012

Planete + Doc


W tym miejscu dziś, jutro, pojutrze pojawiać się będą krótkie recenzje filmów, które mam okazję oglądać w ramach Planete + Doc Festiwal.

Otrzymałam trudne i wymagające zadanie konkursowej oceny filmów.

Dotąd widziałam ich kilka. I zdążyłam się upewnić, że jak co roku Planete + Doc Festiwal jest świetnym przeglądem nie tylko filmów, ale...całego świata. To prawdziwa podróż, i to jaka... Na planetę buntu i godzenia się z losem, niesprawiedliwości, bólu. Tracenia i odzyskiwania własnej godności. Tam, gdzie współistnieje 1000 sposobów na własne życie i wszystko jest takie wielowymiarowe. Kryminaliści realizują marzenia, prostytutki szukają olśnienia w nocnych klubach, a gangsterzy miłości w czerwonych dzielnicach. Taka ta nasza planeta. Dziwna.

Planeta ślepców- wiedzących czego szukają, wciąż o to potykających się, a nigdy tego nie zauważającym. Planeta współczesnych niewolników- nie posiadających mocy, żeby zmienić swój los. Planeta śmierci. Planeta pieniądza. Planeta mizdrzących się do sutenerów 12-letnich prostytutek w Bangladeszu. Naprawdę, dziwna planeta.
Jeszcze dziwniej jest się przyznać, że to właśnie nasza planeta, a rzecz dzieje się w XXI wieku, na naszych oczach... Pod tym względem Planete +Doc jest festiwalem bardzo trudnym.

To podróż tam, gdzie handel diamentami, tam gdzie handel ludzkim towarem, tam gdzie broń, krew, łzy, a czasem śmiech (zwykle gorzki). Taki jest współczesny dokument. Towarzyszący człowiekowi w ekstremalnych doświadczeniach, tam gdzie traci się lub odzyskuje godność.

Po zobaczeniu tych dokumentów chyba coraz mniej będzie mnie na świecie dziwić.

O konkretnych filmach opowiem jutro. Spokojnej nocy, w naszych ciepłych, spokojnych, bezpiecznych środkowoeuropejskich domach.




Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

9 maj 2012

Dawid Michała Anioła




Jestem w samolocie. Oddala się ode mnie Florencja, przybliża Bruksela i zaraz Warszawa. Ale Dawida mam, jak ktoś powiedział – „pod powiekami”. I niech tam zostanie. 

Jestem lekko onieśmielona tym, co o Michale Aniele powiedziano przez pięć stuleci. Wybaczcie, zwłaszcza wszyscy michelangeliści... Bo z drugiej strony chcę zrozumieć. Chcę wniknąć w tę duszę, którą Michał Anioł tchnął w kawałek karraryjskiego marmuru. Zmierzyć się z arcydziełem, które jest jak centrum artystycznego wszechświata.

1000000 Dawidów

We Florencji  jest ich kilku. Plus kilka milionów różnych mas plastycznych, produktu ChRL, z fabryk podflorenckiego Prato, na każdy budżet, nie na każdą estetykę.  Małe dziwne figurki ulepione z jakiejś modeliny. Mrowie Dawidów, gwałt dokonany przez turystyczny rynek na arcydziele.

Ale we Florencji ważne są tylko dwa spotkania z Dawidem. To jedno na Piazza della Signoria, gdzie znalazł się według zamysłów republikańskich zarządców miasta. Po to, by samą swoją postawą sprawić, że młoda republika okrzepnie, a jej sława i moc sięgnie daleko. Dlatego w 1501 roku Dawid powstał.
  
To drugie miejsce- to oczywiście Akademia, tam gdzie zadaszenie chroni biały marmur przed deszczem, chłodem, chmurami spalin z motorini.

Spacer przez miasto stopniuje napięcie. Dawida zna każdy, więc można się nie spodziewać, że cokolwiek zaskoczy. Format? Detale? Anegdoty?

Wycieczki nastolatków.  Ci dają sobie chwilę pensjonarskiego chichotania à propos nagości. Wycieczki dorosłych. Umęczeni wędrówką za parasolem przewodnika, wśród meandrujących ulic Florencji. Z uwagą obserwują, z nadzieją słuchają. Może przewodnik tak poprowadzi historyczną narrację, że uda się zrozumieć nie tylko czym była ta rzeźba dla Florentczyków renesansu, ale co sprawia, że jest arcydziełem dla nas dzisiaj.  

Droga do Dawida

Każdy szuka swojego sposobu na Dawida.  Niektórzy mierzą się z Dawidem sprowadzonym do roli gadżetu. Turystycznej maskotki Florencji. Pamiątki po postawienia na regale. Co w nim w końcu jest? Dlaczego zachwyca? O tym geniuszu rozmawiamy z Alberto, Florentczykiem. młodym muzykiem. Za Michała Anioła oddałby duszę. 

I ja szukałam autentycznego Dawida. Do oglądania go musiałam jednak dorosnąć. Przechodząc przez różne fazy. Tą techniczną, zachwytu nad doskonałością Michał Anioła, i tą pensjonarską, gdy późną nocą rowerami wracaliśmy z wieczorów salsy podczas florenckich studiów.

Po drodze musiałam poznać, choć fasadowo (bo bardziej -nawet w ciągu wnikliwych studiów się nie da) historię sztuki. Od Etrusków po Manzù.
Ale też, bardziej oczywiste -zobaczyć bozzetta Michała Anioła z via Ghibellina. Wieźniów z via Ricasoli. Jutrzenkę i Noc z Kaplic Medycejskich. Arcydzieła Michała Anioła w Rzymie. Jego Madonny i Chrystusów. Trzy Piety. Wspinać się po schodach do San Piero in Vincoli. Mieć zawrót głowy w Sykstynie. Oglądać tondo w Uffizi.  I jeszcze więcej. Czytać jego listy. We florenckim muzeum zobaczyć jego trzewiki. Nie uwierzycie, jak małą stopę miał Michał Anioł! Czy do tego samego ciała przynależały ręce, które z taką siłą rzeźbiły?

To wszystko zrobiłam, ale wciąż Dawid była dla mnie jakiś niedostępny. Doskonale chłodny, marmurowy, nietknięty. Zamknięty w historii. Cudowny relikt przeszłości.  Zachwycający, ale nie zmieniający życia, myślenia, emocji. Tak, musiałam do niego dorosnąć.    

Teraz na Dawida patrzę chyba trochę inaczej. Tak, że nie przeszkadza mi tłum, szum, upał. Niekiedy chłodny cień. Niekiedy uporczywie nieopuszczający nas deszcz. Las rąk z aparatami fotograficznymi. Kolejka, prześwietlanie bagaży. Aranżacja Akademii, trochę dziwna, trochę niedoskonała, też nie przeszkadza. Tam spotkanie z Dawidem jest niespodziewane, po wyjściu z sali z bizantyjskim, z obrazami czasów złotego tła. Jeden z profesorów florenckiej Akademii opowiadał mi wczoraj, że na dachu jest tajemne przejście, z którego można spojrzeć na Dawida z góry, przez oculus. Tak też bym chciała.

Niewinny Dawid Donatella 

Może Michał Anioł  znał Dawida Donatellego rzeźbionego dla katedry? Dawida chrześcijańskiego, subtelnego i delikatnego, takiego, który nawet pokonując Goliata, musiał robić to z donateliańską gracją. Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam portret Donatella, wg Vasariego. Zawsze myślałam, że Donatello miał urodę beniaminka, jak postaci z niektórych jego rzeźb, a tymczasem był jak większość rzeźbiarzy- brodaty, z grubsza ciosany, z wyrazistymi rysami.


Dawid Donatella jest dla mnie tyle piękny, co podejrzany. Czy ten chłopiec w nienagannym stroju mógł naprawdę pokonać Goliata, nad którego głową się pręży? Nie wierzę. U Donatella czarną, biblijną robotę musiał wykonać ktoś inny.  Robię śledztwo.  Dlaczego ten Dawid nie nosi śladów walki? Ubrany nienagannie, gładka twarz, włosy niezmierzwione. Donatello postarał się o każdy szew jego stroju, o każdą plisę. Żadnych porwanych szat, żadnych plam. Dawid gładki, miękki, dolce. Niewinny. Nie, on nie popełnił tego biblijnego morderstwa. Przecież nawet jeśli cel był szczytny, to zadaniem Dawida było przecież po prostu zabić Goliata.    

Czekając na...Goliata!

A jaki jest Dawid Michała Anioła? Na Piazza della Signoria stoi wśród postaci ze świata palestry. Atleci z siłowni. O rażącej nagości. Po lewej- Neptun z kratka muskułów na brzuchu. Mocne ramiona, średnio inteligentna twarz. Typowy zestaw. Po prawej – Herkules pochylony nad Kakusem. Celowo barbarzyński, totalnie nieokrzesany. Żenujący wysiłek Baccio Bandinellego, konkurenta Michała Anioła. Rzeźbiarski gwóźdź do trumny. Świadectwo, że Bandirelli nie zrozumiał nic ze swoich czasów i z sąsiedztwa geniuszu. Gdyby zrozumiał, potajemnie nocą sam kamieniem zniszczyłby swoją rzeźbę.  

Dawid Michała Anioła jest zupełnie inny. Też nagi, ale jakby ubrany. Stoi, jakby na coś czekał, w czasie niezobowiązującej włoskiej chiacchiery, rozmowy, w lekkim kontrrapoście.

Wiemy, że kontrapost wymusiły na Michale Aniele ograniczenia materiału. Dostał podobno blok marmuru, którego inni nie chcieli. Taka legenda- u narodzin arcydzieła były pewne braki.

Ale w tej niby luźnej postawie Dawida jest tak potężne napięcie. Dawid spogląda z uwagą. Żyły pulsują. Napięcie na szyi. W dłoni ściska kamień. Za chwilę zbierze się w sobie i przejdzie do ataku. Rozsądnego. Zaplanowanego. Zwycięskiego. Taki jest Dawid Michała Anioła. Postawiony przed wielkim zadaniem. Pracujący na ten biblijny, spektakularny sukces. Uważny. Skupiony. Pełen mocy. Taki, który nie popełni błędu, który mierzy siły na zamiary.

Patron dla tych, co chcą podbić świat. 


Justyna Napiórkowska
www.osztuce.blogspot.com

1 maj 2012

Piza


Piza. Wylądowałam późną nocą. Lot miał opóźniony start. Trzy razy nas liczono, bo było o jedną osobę za dużo. Wszyscy siedzieliśmy struchlali, z biletami, z kartami pokładowymi, legalnie, ale lekko zagrożeni tą nadliczbą. Kalkulowano, rachowano, analizowano, a i tak po dłuższym czasie problem rozwiązał się sam. Nieporozumienie, techniczna pomyłka.

W samolocie prawie sami Pizańczycy. Nic typowego w ich twarzach. Miasto prawie portowe, może dlatego. We Florencji wszyscy od pokoleń trwają w swojej niecce, nabierają rysów, są typowi i wyciosani jak Grek z wyspy. A tu Pizańczycy, którzy podbijali morzami ćwierć Europy, miksowali swoje geny, nurzali się w europejskim tyglu. Przynajmniej przez historyczną chwilę, mniej więcej wtedy, gdy miasto święciło architektoniczne triumfy, a Pizańscy rycerze uczestniczyli we wszystkich krucjatach świata. Kamieniarze i murarze budowali kościoły, rzeźbiarze ambony, rzadziej malarze freski.

Wieczór dość chłodny, ale powietrze tu jest już takie ogrzane. Nocą 10 minut drogi, wzdłuż piniowej alei, pieszo, co samego centrum: tak położone jest lotnisko w Pizie.

Z hostelu widok na tory kolejowe. Dobrze, zbyt ponętne widoki skutkowałyby syndromem Stendhala, natychmiastową italianofilią, eksplozją entuzjazmu. A takie rzeczy muszę sobie dawkować. Rano przejeżdżał pociąg relacji Livorno- Florencja, a może zupełnie innej, nieważne, obudził, za wcześnie.

Wiosna tu jest już uzasadniona, inna niż w Polsce, gdzie pojawiła się - jak zwykle oczekiwana, ale niespodziewana. Piza to miasto odrapanych ścian i graffiti na murach. Na schodach rozchodzących się jak wachlarz w dwa kierunki znajduję pewien miłosny dialog, rozmowę pokolenia grafficiarzy, wymianę myśli na spreje. Z jednej strony "ti amo" z drugiej "sei stupido"! Najwyraźniej trudna miłość. Może trochę tak jak z Pizą. Bo nie jest w oczywisty sposób zachwycająca, nie jest konsekwentnie piękna. To tu, to tam pinia, fragment architektury, kwitnące drzewa. Ale całość trudno złożyć w kompozycję urokliwą w oczywisty sposób. Przecież tak niewielu malarzy Pizę malowało. Jej piękno jest głównie z kamienia, z marmuru, z inkrustacji.
Pamiętam z poprzednich pobytów długą wędrówkę przez miasto z dworca, aż do Campo. Raz widziałam Pizę w upalnym słońcu lipca. Raz chyba w październiku. Teraz oglądam Pizę w deszczu. Piza spod arkad, Piza spod parasolki. Z błyszczącymi, mokrymi chodnikami. W strugach wody.  

Dochodzimy do Campo. Namagnesowane serce Pizy. Obowiązkowy punkt toskańskiego programu. Element porządku wycieczki. Tu zmierzają wszyscy zstępujący z pociągów, nadciągają ze wszystkich stron.
Campo dei Miracoli. Pole cudów. Zielona wyspa wśród marmurowego oceanu. Zapowiadany nazwą "cud" rozgrywa się niezależnie od pory dnia i pogody. Efekt jak w Taj Mahal. Z chaotycznego miasta wyłania się coś majestatycznego. Z równego zielonego trawnika wyrastają średniowieczne perełki, warsztatowy popis budowniczych. Koronkowa robota wyrastająca z gazonu.

Katedra, baptysterium, campanile, ustawione prawie w osi, której porządek przełamuje swoją krzywizną właśnie wieża. Ta, której Piza zawdzięcza turystyczny potok. Przyznaję, że wieża interesuje mnie najmniej. Ale zastanawiam się nad jej włoskimi budowniczymi. Krzywa już w trakcie budowy, wzrastała jak rosnąca szansa na katastrofę budowlaną. Była jak prowokacja losu, jak wyzwanie rzucone miękkiej ziemi. Gdyby Włochów wiódł rozsądek, nigdy by nie powstała. Ale najwyraźniej wiódł ich entuzjazm. I rywalizacja. Na przykład z Florencją. Nawet dziś pani z trattorii chmurzy się jak niebo nad Pizą, gdy wspominam o Florencji. Rozmowa nagle się ucina, miła pogawędka traci tempo.

W kameralnym muzeum przy Campo zobaczę pewnie synopie- szkice, czy podrysowania, które były jedną z faz tworzenia fresków. Odsłonięte spod przykrywających je niegdyś tynków, zdradzają warsztatowe tajemnice toskańskich malarzy.

Najważniejsze zabytki Pizy mają w sobie cos kompaktowego. Do kupienia i zabrania w przeskalowanej formie, w postaci małego gadżetu z całą zabudową z Campo z jakiejś dziwnej, plastycznej masy.

Ale to w rzeczywistości Campo wygląda jak sen. Zwłaszcza wieczorem. Życie przenosi się wtedy ze średniowiecznego placu katedralnego nad rzekę Arno. Campo jest puste. Jak duchy krążą po nim pojedyncze grupy osób. Biel budynków, ich carraryjskie marmury mierzą się z atramentowym niebem. Trwa cudowny, niemy spektakl. Jest pięknie.

Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com