27 mar 2012

36 razy Vermeer


Jan Vermeer. Geniusz bez gorączki. Malował tyle, ile chciał. Bez atelier z dziesiątkami pomocników. W ciszy pracowni. Tę ciszę zachowały jego obrazy. W tym jest jego fenomen. Vermeer daleki był od socjologicznych obserwacji, daleki od zanurzania się w dręczącej flamandów cielesności, odległy od codzienności tak inspirującej niderlandzkich malarzy. Żadnych aktów. Żadnych martwych natur. Żadnych żarliwych obrazów religijnych.

Vermeer był malarzem mijającego czasu. Był mistrzem samodzielnym, odrębnym, cichym indywidualistą. Nie wpisującym się w historyczny ciąg mistrzów i ich uczniów. Nic nie znaczyły dla niego przetasowania polityczne jego czasów. Nic wielkie alianse i spory międzynarodowe. Nic przesunięcia granic, bitwy i ideologie. Był Proustem malarstwa. Mógł urodzić się zawsze, w dowolnym momencie historii. I zawsze jego sztuka byłaby taka, jaka jest. A jego pracownia byłaby tym samym azylem.

Vermeer namalował tylko 36 obrazów. Żył 43 lata. Kiedy miał około 20 lat wstąpił do Gildii św. Łukasza, można zatem mówić, że od tego czasu zaczął malować. Powstawało więc mniej niż dwa obrazy rocznie. Średnio sześć miesięcy pracy nad "Kobietą przelewającą mleko", 6 miesięcy nad "Widokiem z Delft". Sześć miesięcy dla "Dziewczyny z perłą". Dziś historycy sztuki nie musza śledzić śladów duktu pędzla na każdym z jego obrazów, żeby wiedzieć, kto tak naprawdę namalował jakąś kołnierzyk, dłoń czy inny fragment obrazu. Wszystko powstało ręką mistrza. Wszędzie jego radosna powolność. Zatrzymywanie czasu. Zachowanie materii. Zawieszenie przemijania, bez odwołania, na zawsze.

Na jego obrazie "Dziewczyna czytająca list" z Drezna, za mozaikowym, uchylonym oknem pozostaje ten sam świeży powiew wiatru. "Dziewczyna z perłą" jest wciąż zaskoczona tym, że ktoś na nią patrzy. W dłoniach innej wciąż połyskują perły z naszyjnika.

Z obrazami Vermeera łatwe są ćwiczenia dla wyobraźni. Co widzi za oknem "Kobieta z dzbanem" z Metropolitam Museum?  Co usłyszała dziewczyna z kieliszkiem wina od pochylającego się nad nią mężczyzny? Co czyta kobieta w niebieskiej sukni, z Rijksmuseum? Jak interpretować ważącą perły, z Waszyngtonu, za którą w tle, na ścianie wisi obraz z "Sądem Ostatecznym" zapewne z kolekcji pani Marii Thins. Wszystkie kobiety z obrazów Vermeera są jak doskonały zwiastun filmowy. Sugerują pasjonujące historie. Odsłaniają rąbek tajemnicy, ale nie podpowiadają zakończenia.


Patrząc na niewielkie arcydzieła Vermeera, trudno widzieć w autorze ludzki wymiar geniuszu. Geniusz ma być nieziemski, ma unosić się ponad horyzontem, jak miękkie niebo postrzępione wieżami kościołów z  miasta Delf, jak na obrazie z 1661 roku.


Kiedy czyta się biografię Vermeera, można się zastanawiać jakie cienie położyła na niej codzienność. Czasowe kłopoty finansowe, w które wpadał? Teściowa patrząca na niego bez pochlebstw, bez życzliwości?  Jakim echem odbijała się nieodległa historia rodzinna, los dziadka, zagrożonego karą śmierci za fałszowanie monet w Mechelen? Tego w obrazach Vermeera nie można odnaleźć. Opowiedział sporo o swoich bohaterach, ale sam pozostał po drugiej stronie płótna. Tajemniczy Vermeer, mistrz z Delft.  


Justyna Napiórkowska www.osztuce.blogspot.com

19 mar 2012

Co widziałam w Maastricht

...na razie tylko kilka słów: Maastricht leży na trójkącie holenderskiej ziemi miedzy granicą z Niemcami i Belgią. Kanoniczne Niderlandy- płasko, panoramicznie i dużo tulipanów. To miejsce sygnowania europejskiego traktatu, ale i tymczasowy artystyczny sezam. Niewiele z pozoru zapowiada skarby, które tu można zobaczyć. Po chwili dowiaduję się, że Maastricht jest bodaj najstarszym miastem Holandii. W deszczu jest ograniczenie ponętne, ale trwające tu targi sztuki Tefaf wszystko rekompensują. Relacja- za kilka ( naście?) godzin.
Tymczasem pozdrowienia z baronem od Tamary Łempickiej!

Obiecane uzupełnienie - w punktach, bo w pośpiechu...

1. Tefaf w Maastricht - to legendarne wydarzenie dla świata sztuki. Tefaf to targi, ale odwiedzając je nie można w najmniejszy sposób odczuć, że wokół dzieje się coś komercyjnego. Tefaf to przenośne muzeum, alecałe na ...dyskretną sprzedaż; to tu można zobaczyć najlepsze dawne malarstwo, niekiedy po raz pierwszy wydobyte z prywatnych kolekcji;

2. W tym roku- 25-lecie -w celebracji wiosny - wokół była prawdziwa gorączka tulipanowa - setki, tysiące, miliony tulipanów!

3. W ramach targów - kilka działów- ten a antykami, gdzie można zobaczyć ( i kupić ) tors grecki, replikę rzymską, rzeźbę etruską; ten z malarstwem- tam dużo malarstwa włoskiego quattrocento, cinquecento; dział prac na papierze, obfitujący w grafiki Rembrandta, Durera, Altdorfera. Foyer- miejsce spotkań marszandów.

4.Uczestnicy- Włosi, Szwajcarzy, Belgowie, Anglicy.

5. Malarstwo włoskie cudowne. Przy rozmowie o nim marszandzi profesjonalnie zniżają głos. Wiadomo, że rozmawiamy przy arcydziele. Niekiedy pojawiały się ciekawe "przeoczenia". Np obraz autorstwa Mistrza z San Miniato w ramie podpisanej nazwiskiem znacznie większego Filippo Lippiego. Atrybucja została zmieniona podobno dopiero w dniu otwarcia targów na skutek weryfikacji dokonywanej przez komitet targów.

6. Zobaczyłam  wspaniały niewielki obraz z Wniebozięcie Najświetszej Marii Panny, maleńki, cudowny obraz Murilla.

7. Wielkie wrażenie robiła Łempicka, portret barona. Kiedy go oglądałam. obok kolekcjoner ze Szwajcarii kupował własnie Picassa! 




16 mar 2012

Werona



Przez ostatni tydzień byłam nagrodzona przez los. Między innymi podróżą przez włoski region Veneto. Ten, którego serce bije w Weronie. Mieście położonym w dolinie Adygi, rzeki spływającej z gór, a tu o szerokich meandrach, której wody powolnie płyną do Adriatyku.

Nie będę tu pisać zbyt dużo o słynnych kochankach z Werony, bo zmonopolizowaliby opowieść. A Szekspir podobno nawet nie był w mieście. Gdyby je odwiedził, może miałby pokusę, żeby napisać powieść, a nie sztukę teatralną, bo didaskalia nie mogą pomieścić niezobowiązującego czaru miejsca.  

Werona jest miastem cudownym. W cieniu wielkiej siostry, Serenissimy. Z cudownymi balkonami, weneckimi biforiami,  z pinakoteką wypełnioną Madonnami z Dzieciątkiem. Z fasadami dekorowanymi sgrafitto i polichromiami. Z kościołami o ścianach pokrytych freskami, w których nad formą prymat miał kolor, jak w Wenecji.

Żaden z artystów nie zdobył tu jednak prymatu. A najzdolniejszy, największy Veronese- wyjechał z miasta, do Wenecji. Werona nie wywoła raczej syndromu Stendhala. Obecność sztuki doskonałej jest tu dość umiarkowana, jak na włoskie realia. Ale tym bardziej wartościowe jest spotkanie z kilkoma arcydziełami, gioielli, które jak filigranowa biżuteria dekorują kamienną strukturę miasta.

Chyba tutaj, w pinakotece widziałam najwięcej obrazów z Madonną karmiącą, Madonna Allatante, Virgo lactans. Relacja Matki Boskiej z Dzieciątkiem sprowadzona jest na na najbardziej ludzki poziom, to narracja biblijna, ale też cudowna pochwała macierzyńskich więzów. Dzieciątko w wydaniu mistrzów werońskich jest wyjątkowo scharakteryzowane- albo radosne, albo uważne.

Niezwykła jest rzeźba z warsztatów z Werony. Niekoniecznie piękna, zwłaszcza dla oka, które już przyzwyczaiło się do sztuki późniejszej, wszystkich Michelangelo, Canova, Berninich. Nieważne, który święty jest przedstawiony- sylwetkę ma jak drwal. Lekko mówiąc- święci werońscy są z grubsza ciosani.



Ulice wyłożone są gładkim marmurem, naświetlone słońcem. Przypominał mi się Dubrownik. Łatwo stracić orientację wśród gęstej zabudowy. Ja zgubiłam się raz czy dwa razy. Kiedy prowadził mnie mój zmysł orientacji, docierałam zupełnie gdzie indziej niż chciałam. Jest taka ulica, z której spoglądając w jedną stronę widać słynną arenę, weroński teatr, a z drugiej - katedrę. Dobra ilustracja tego, jak chrześcijańska kultura wyrosła tutaj na kamieniach antyku. W mieście można znaleźć pełno na to dowodów, kolumn antycznych podtrzymujących renesansowe sklepienia kościołów.

Wtedy, gdy w XVI wieku Rzymie wyrywano kamienie z budowli Pantenonu, na chwałę nowo wznoszonych budowli Watykanu, w Weronie, edyktami i statutami miejskimi broniono dziedzictwa antyku. W 1450 roku miejscy rajcy zdecydowali o tym, co w Europie stało się oczywistością dopiero wraz z powstaniem UNESCO. Zabroniono niszczenia rzymskiej areny, teatru, który w czasach antycznych mieścił więcej ludzi niż miasto miało mieszkańców. Polityka kulturalna sprzed ponad pół tysiąca lat.  

Jeśli do Werony podróżowałoby się dla jednego dzieła sztuki, to byłby to fresk Pisanella. W kościele Santa Anastasia, w którym się znajduje, strzałki pokazują gdzie go szukać. Pod sklepieniem, w jednej z bocznych kaplic. Tak wysoko, że można tylko domyślać się jego treści, trudno, są dobre reprodukcje.


Oglądałam odkryte pod koniec XIX stulecia freski w kościele franciszkanów. Freski "piegowate", pokryte regularną siatką obtłuczeń. Były przykryte drugą warstwą tynków. Obtłuczenia- te "piegi" w malowidłach pozwalały na utrzymanie nowej warstwy tynku. Nowożytne barbarzyństwo w pogoni za awangardą. To taka sama historia jak z domniemaną Bitwą pod Anghiari, zagubionym freskiem Leonarda, rzekomo ukrytym pod malowidłem Vasariego, badanym własnie w dniach mojego pobytu we Florencji.

Ale o tym- innym razem :-). Miłego weekendu!

PS Zdjęcia pojawią się kiedy tylko odzyskam odpowiedni kabel ;-) 

Justyna Napiórkowska
www.osztuce.blogspot.com

7 mar 2012

Malarka. Krótka historia Artemizji Gentileschi


Gdyby powstała historia sztuki dotycząca tylko kobiet, to te malarskie dzieje świata zaczęłyby się najpewniej dopiero w XVI wieku! Czy to dziwi? Przecież jeszcze na początku XX stulecia Zofia Stryjeńska przebierała się za mężczyznę, żeby dostać się na Akademię Sztuk Pięknych!

Pierwsze malarki - to te, które w pracowniach swoich ojców i mężów gruntowały płótna, ścierały pigmenty, mieszały farby. Albo jeszcze częściej -po prostu- pozowały. Niekiedy dopuszczane pewnie do sztalug, pędzlem z miękkiego włosia poprawiały tu czy tam powstający obraz. Dodając krztynę swojej wrażliwości do warsztatu mistrzów.

Na kartach historii sztuki można znaleźć zaledwie kilka wczesnych śladów kobiecej obecności w malarstwie. Na przykład Marietty Robusti, pierworodnej córki Tintoretta, pracującej w atelier ojca przez kilkanaście lat. Tak zdolnej, że zaproszonej na dwór hiszpańskiego króla. Marietta nie dotarła jednak do Madrytu; ojciec nie zgodził się na niebezpieczną podróż. W Hiszpanii oficialną portrecistką królewską została inna Włoszka- Sofonisba Anguissola. Ta, której "Gra w szachy" znajduje się w zbiorach polskich, w Muzeum Narodowym w Poznaniu.  W europejskitournée kobiet wyróżniła się jeszcze Levina Teerline, autorka portretów angielskich monarchów.


Patronką wszystkich malarek została jednak najbarwniejsza kobieca postać nowożytnego malarstwa. Artemizja Gentileschi, córka Orazia.
Więcej glorii jest chyba jednak w legendzie o tych pierwszych malarkach, niż w ich codzienności. Tak jak w przypadku wielkiej Artemizji.

Piękna i zdolna pracowała jako modelka i pomocnik w rzymskiej pracowni ojca,Orazia Gentileschi. Pochwały za jej dotknięcia pędzla zbierał firmujący warsztat Orazio. Tak przez kilkanaście lat.
A ona- w cichej pracy, przy obserwacji swoich mistrzów (choćby Caravaggia, ale i Rafaela, którego prace dokładnie studiowała) zdobywała prawo do malarskiej samodzielności. Do własnych płócien i własnego nazwiska. Przechodząc przy tym przez chwile okrucieństwa i poniżenia- gdy spotkały ją bardzo oględnie mówiąc niechciane zaloty malarza i nauczyciela, Agostina Tassi. Większość jej ówczesnych kobiet pewnie zgodziłoby się na proponowany przez Tassiego ślub, żeby sprawę rozwiązać polubownie. Ale nie Artemizja. Nie kobieta, która później kilkakrotnie malowała nieprzypadkową scenę z motywem biblijnej Judyty.



Rzecz nieoczywista. Artemizja wraz z ojcem wyzwała swojego oprawcę na sądową batalię. Trudną, pewnie równie bolesną jak jej przyczyna. Rzymianie musieli być ciekawi wyników procesu z 1611. Dla sprawdzenia prawdomówności Artemizję torturowano. Poniżano i szkalowano.

Nie dowiedzielibyśmy się jednak o tym, gdyby nie to, że była nie tylko piękna i mądra, ale też silna i zdeterminowana. Tassiego wygnano z miasta. A Artemizja kilka lat później została pierwszą malarką ze studiami we florenckiej Accademii w swoim curriculum.

Świadectwo urody Artemizji można znaleźć na obrazie Orazia, w "Grającej na lutni". To córka mu pozowała. A świadectwo jej determinacji i charakteru? Na obrazie z Judytą i Holofernesem! ;)

Reprodukcje:
1. Grająca na lutni, Orazio Gentileschi
2. Sofinisba Anguissola, Gra w szachy, Muzeum Narodowe w Poznaniu
2. Judyta i Holofernes, Artemizja Gentileschi, wersja z Museo di Capodimonte ( jedna z kilku istniejących)


Justyna Napiórkowska
Autorka zwycięskiego Bloga Roku 2010 w dziedzinie kultury.
www.osztuce.blogspot.com

4 mar 2012

"Artysta" czyli zakochani w niemym kinie


Jeśli w kinie jest moment, gdy chcemy bić brawo- to chyba dobrze. Ja taki moment miałam w czasie projekcji filmu "Artysta". Film ponętny, zaskakujący, grający z konwencją, po prostu czarowny. I w sposób odważny i bezpretensjonalny opowiadający o magii kina. Filmowa perełka.

W jednej z pierwszych scen filmu aspirująca aktorka przypadkowo zostaje sfotografowana z celebrytą roku 1927, amantem filmowym, bożyszczem tłumów- uwodzicielskim Georgem Valentino. Następnego dnia tytuły gazet w Hollywood pytają- kim jest ta dziewczyna?

Z takim pytaniem pozostaje widz w czasie filmu Hazanaviciusa w odniesieniu do aktorów tworzących główne kreacje.
Kim ona jest? Kim on jest? W roli Peppy Miller- Bérénice Bejo, a jako George Valentino - występuje fenomenalny Jean Dujardin. Oboje tworzą cudowną parę Hollywoodu- między nimi iskrzy, a widzów obdarzają zniewalającym i udzielającym się uśmiechem. W tym filmie nie chodzi o komediowy ton, raczej o wprowadzenie widza w doskonały, radosny nastrój.


To pochwała wielkiego aktorstwa, powrót do filmowych wzorów- amanta i filmowej divy. Każdy aktorski gest ma znaczenie, kadry mówią, a film pobudza wyobraźnię. To film o historii  kina - widzianej zza kulis, gdy kino dźwiękowe przejmowało prym. Jest to opowieść o aktorskiej charyzmie, o zmienności losu, o znaczeniu łutu szczęścia. A wszystko dzieje się w scenerii studiów filmowych Los Angeles. W sumie-nic nowego- ale opowiedziane w cudowny sposób.

Filmowcy w czasie montażu pewnie sporo czasu spędzają nad filmami jeszcze bez dźwięku. Co by się stało, gdyby także publiczność dostała współczesny film pozbawiony ścieżki dźwiękowej? Czy gra aktorów i siła obrazów uniosłaby całość historii? Taką grę z konwencją poprowadzili twórcy "Artysty".

Nie spodziewałam się, że seans filmu czarno-białego, niemego* może być tak ujmujący dla współczesnego widza, przyzwyczajonego do filmowej inwazji na zmysły. Twórcy "Artysty" sięgnęli po inny repertuar środków. Bez efektów specjalnych. Dokonali podróży w czasie. I zakład o widza wygrali.

Nie dziwi mnie, że film stworzyli Francuzi**. Ten scenariusz mógł powstać tylko gdzieś w przytulnej kamienicy Montmartru, wokół której jest uwodzicielskie miasto, coś niebywale zmysłowego w powietrzu i stosowny dystans do Hollywood- tego sprzed blisko 100 lat i tego współczesnego, pewnie niewiele zmienionego.
Powstał film godny Oskara!



*Jean Dujardin tylko w ostatniej scenie z rozbrajającym francuskim akcentem rzuca po angielsku - "With pleasure!".
** ...i Belgowie
fot. materiały prasowe


Justyna Napiórkowska
Autorka Blogu Roku w dziedzinie Kultury
www.osztuce.blogspot.com
Udostępnij
Więcej sztuki? Zapraszam na blog : www.napiorkowska.blogspot.com